Bunty przeciwko elitom. Dlaczego są nieskuteczne?

Ten świat powinien być inny – to podstawowe żądanie wszystkich ruchów protestów. Celem ich ataków były głównie elity. Ale bunty, które pojawiały się w ostatnich dekadach, rzadko zmieniały istniejące stosunki społeczne, a tym bardziej ekonomiczne. Zwłaszcza wtedy, gdy przyłączali się do nich ekstremiści.

Aktualizacja: 25.10.2020 15:37 Publikacja: 25.10.2020 01:01

Atmosfera na protestach „żółtych kamizelek” była iście rewolucyjna – stawiano symboliczne gilotyny i

Atmosfera na protestach „żółtych kamizelek” była iście rewolucyjna – stawiano symboliczne gilotyny i zdewastowano m.in. Łuk Triumfalny

Foto: Samuel Boivin/NurPhoto/afp

Byt określa świadomość – twierdził XIX-wieczny „filozoficzny patostreamer" Karol Marks i w ten materialistyczny sposób tłumaczył mechanizm powstawania rewolucji. Ta jego myśl okazała się zadziwiająco żywotna. Ekonomiczne przyczyny, choć nie zawsze dominujące, miały arabska wiosna, ukraiński Majdan, rewolucja w Armenii, wielkie ubiegłoroczne protesty w Chile, demonstracje ruchu „żółtych kamizelek" we Francji czy też zamieszki Black Lives Matter w USA. Istotnie, we wszystkich tych przypadkach ludzi do uczestnictwa w protestach często skłaniały kwestie ekonomiczne.

– Ruchy takie jak BLM czy też „żółte kamizelki" mogą się wydawać na pierwszy rzut oka niepowiązanymi ze sobą ideologicznie wybuchami niezadowolenia przeciwko lokalnym warunkom, ale jednak stanowią one objaw pewnego szerszego trendu globalnego buntu społecznego – mówi „Plusowi Minusowi" Adam Dohnal, historyk idei z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. – Od dłuższego czasu mamy do czynienia nie tylko z niepokojącym procesem ubożenia klasy średniej, ale również rozkładem mechanizmów awansu i stabilizacji społecznej, które do tej pory pozwalały nadchodzącym pokoleniom stać się samodzielnymi członkami społeczeństwa. Przyczyn tego zjawiska możemy się dopatrywać w trwającym od wielu dekad procesie odpływania miejsc pracy do krajów Trzeciego Świata. Choć bunty społeczne wynikające ze zmian systemu organizacji społecznej nie są niczym nowym, wprowadzenie nowych technologii i rozwiązań skrajnie zmieniających relacje pracy zaowocowały już kiedyś ruchami takim jak luddyzm, to obecna sytuacja jest groźniejsza. Do tej pory radykalne zmiany rynku pracy przyczyniały się do powstania nowych sektorów gospodarki i okazji biznesowych pozwalających społeczeństwu na dalsze bogacenie się. Obecnie na miejscu znikających miejsc pracy nie powstaje nic, co pozwalałoby na powrót do dawnej stabilności zatrudnienia.

Czy jednak ludzie uczestniczący w tych nowych ruchach protestu mają jakąś spójną wizję tego, w jaki sposób należy naprawić świat? Czy dążą do jakichś konkretnych reform? Czy tylko gonią za rewolucyjnym mirażem i oddają się destrukcji dla samej „przyjemności" niszczenia?

Gniew ludu

Na jesieni 2018 r. Francją wstrząsnęły wielkie demonstracje zainicjowane przez kierowców niezadowolonych z tego, że prezydent Emmanuel Macron zarządził drastyczną podwyżkę opłaty ekologicznej stanowiącej część ceny paliwa. Uczestnicy blokad drogowych nosili odblaskowe kamizelki drogowe, więc szybko przylgnęła do nich nazwa ruchu „żółtych kamizelek". Przez wiele tygodni byli w stanie gromadzić w Paryżu setki tysięcy protestujących. Atmosfera była iście rewolucyjna – stawiano symboliczne gilotyny i zdewastowano m.in. Łuk Triumfalny. Choć protesty słabły z tygodnia na tydzień, na dobre wygasiła je dopiero pandemia Covid-19.

Zewnętrzni obserwatorzy dziwili się, czemu „zwykła podwyżka" doprowadziła do takiej reakcji społeczeństwa. Wszak Francja jest krajem zamożnym, a wśród „żółtych kamizelek" było wielu przedstawicieli niższej klasy średniej. No cóż, podwyżka opłaty ekologicznej była kroplą przepełniającą czarę. Wcześniej przez kilka dekad we Francji realizowano model rozwoju stawiający na bogacenie się głównych ośrodków miejskich i zaniedbujący prowincję. Cięto połączenia komunikacji publicznej do małych miejscowości. Połączenia kolejowe, które przed I wojną światową docierały nawet do niewielkich miasteczek, sukcesywnie zwijano. By na prowincji dojechać do szkoły, pracy czy centrum handlowego, trzeba czasem przebyć wiele kilometrów samochodem. Podwyżka cen paliwa mocno więc biła w domowe budżety mieszkańców „Francji B". Naprawdę wzburzyło ich to, że były bankier inwestycyjny Macron chce finansować z ich kieszeni walkę przeciwko globalnemu ociepleniu. Do protestów „żółtych kamizelek" szybko podłączyły się wszelkie inne niezadowolone grupy – od monarchistów po komunistów.

Czy tego typu ruch miał w ogóle szansę na sformułowanie spójnych postulatów? Okazało się to możliwe. W głosowaniu internetowym, w którym brało udział 30 tys. ludzi, zdołano skompilować listę 45 żądań i przekazać ją do Ministerstwa Przemian Ekologicznych i Solidarnościowych. Na pierwszym miejscu znalazło się zmniejszenie wszystkich podatków. Dalej były postulaty mówiące o: cięciu stawki podatku węglowego, odrzuceniu projektu ustawy o biopaliwach z oleju palmowego, regulacji cen samochodów elektrycznych, zmniejszeniu obciążeń dla pracodawców, wzroście płacy minimalnej, zniesieniu przywilejów emerytalnych, dotacjach dla spółek chcących przenieść się na prowincję, rozwoju telepracy, walce z nierównościami w płacach kobiet i mężczyzn, redukcji części świadczeń socjalnych (ale też o podwyżce emerytur, dodatków mieszkaniowych i świadczeń dla studentów), przywróceniu podatku solidarnościowego obejmującego milionerów, zmniejszeniu przywilejów urzędników i redukcji pensji rządzących.

Żądano również m.in. ustanawiania prawa z inicjatywy obywatelskiej i stworzenia „uczestniczącego zgromadzenia obywateli" wybieranego co pół roku. Do tego doszły takie praktyczne postulaty jak zmniejszenie opłat drogowych czy bardziej liberalne ograniczenia prędkości.

Spora część z tych postulatów mogłaby stanowić program partii o profilu socjaldemokratycznym, a pod częścią podpisaliby się prawicowi populiści czy nawet libertarianie. Dla wielu Francuzów ten program mógł wyglądać dużo bardziej sensownie niż to, co proponują partie głównego nurtu. Rząd poszedł jednak tylko na drobne ustępstwa, a protesty wziął na przeczekanie, licząc na to, że ruch skompromitują ekstremiści.

– Ruch „żółtych kamizelek" był symbolem protestu przeciwko elitom nie tylko we Francji. Nie zdołał jednak wpłynąć na przebieg wydarzeń dlatego, że jego plagą stali się agresywni ekstremiści i nie był w stanie przekształcić się w platformę polityczną, by osiągnąć swoje żądania społeczne i ekonomiczne. Moim zdaniem porażka „żółtych kamizelek" doprowadzi głównie do zwiększonej absencji wyborczej we Francji oraz zwiększy niechęć biednych do elity. Nie można wykluczyć, że podobne ruchy pojawią się w innych krajach, ale odniosą większe sukcesy polityczne – wskazuje w rozmowie z „Plusem Minusem" Christopher Dembik, francuski ekonomista z Saxo Banku.

Widać tutaj pewne podobieństwa z ruchem Occupy Wall Street, który w latach 2011–2012 walczył w USA o ukaranie finansistów winnych kryzysu, zmniejszenie nierówności w USA, większe opodatkowanie instytucji finansowych, ograniczenie skrajnie ryzykownych praktyk rynkowych oraz reformę bankowości. Choć ruch ten rozlał się na wiele innych krajów, nie zdołał stworzyć silnej reprezentacji politycznej. Osłabł w sposób naturalny, a przy okazji został skompromitowany przez lewicowych ekstremistów i najróżniejszych dziwaków, którzy się pod niego podłączyli. Żaden z problemów, na które zwracał uwagę ruch Occupy Wall Street, nie został rozwiązany.

Białasy, wyskakujcie z kasy!

Wzbudzającymi największe emocje protestami w 2020 r. były bez wątpienia demonstracje ruchu Black Lives Matter („Czarne życia się liczą"). Impulsem dla nich była śmierć czarnoskórego recydywisty George'a Floyda, podduszonego podczas aresztowania przez białego policjanta. Wywołała ona falę gwałtownych demonstracji w amerykańskich miastach (protesty objęły również niektóre europejskie metropolie). Polityczni komentatorzy usprawiedliwiający je wskazywali, że czarnoskóra mniejszość buntuje się przeciwko „instytucjonalnemu rasizmowi" trwającemu od kilku stuleci. Rasizmowi, który przejawia się m.in. tym, że Afroamerykanie są biedniejsi od reszty Amerykanów.

W 2018 r. mediana rocznego dochodu w afroamerykańskich gospodarstwach domowych wynosiła 41,4 tys. dol. (w przeliczeniu na złotówki to prawie 161 tys. zł – to, co w Stanach Zjednoczonych jest więc biedą, w Polsce jest przyzwoitymi zarobkami), gdy dla gospodarstw domowych białych 70,6 tys. O ile w latach 1983–2013 majątki białych gospodarstw domowych powiększyły się średnio o 14 proc., o tyle czarnych spadły o 75 proc. W 2013 r. 25 proc. czarnych gospodarstw domowych w USA miało majątek wart netto zero lub mniejszy (co oznacza, że ich długi przewyższały wartość majątku), a tylko 10 proc. białych gospodarstw domowych było wówczas tak biednych.

Czarni stanowią 13 proc. amerykańskiej populacji, ale 40 proc. bezdomnych. Na 100 tys. dorosłych czarnych mężczyzn przypadało w 2018 r. 1501 więźniów, gdy dla białych ten współczynnik wynosił 269. Afroamerykanie czują więc, że są grupą wyraźnie upośledzoną, i winią za to białych.

Jaki jednak mają pomysł, by poprawić swoje położenie? Chcą to zrobić choćby za pomocą reparacji za niewolnictwo. – Odszkodowania to normalny czynnik w społeczeństwach kapitalistycznych, gdy byliście pozbawieni pewnych praw. Jeśli te pieniądze trafią do kieszeni ludzi, jak czeki z pakietu stymulacyjnego, to wrócą one do gospodarki w postaci konsumpcji. Będzie więcej biznesów należących do czarnych – stwierdził Robert Johnson, założyciel Black Entertainment Television i zarazem pierwszy w historii Afroamerykanin na liście miliarderów „Forbesa". Jego zdaniem te reparacje powinny sięgnąć aż 14 bln dol., czyli dwóch trzecich PKB Stanów Zjednoczonych.

Część nieformalnych liderów ruchu BLM formułuje te oczekiwania inaczej: domaga się, by biali przekazywali im majątki. Chanelle Helm, jedna z czołowych działaczek ruchu, przygotowała listę dziesięciu postulatów obracających się wokół tego żądania. „Jeśli możesz sobie pozwolić na mniejsze mieszkanie, oddaj swój dom czarnej lub brązowej rodzinie. (...) Jeśli jesteś deweloperem lub właścicielem nieruchomości mieszkalnych, zbuduj kompleks w czarnej dzielnicy i pozwól, by czarni mieszkali w nim za darmo" – napisała.

W postulatach ekonomicznych BLM czasem przebija się też „ideologia białego człowieka". – Jesteśmy wyszkolonymi marksistami – przyznała Pattrise Cullors, jedna z liderek ruchu. Demonstracje ruchu BLM przyciągały wielu lewicowych ekstremistów, zwykle białych studentów z bogatych domów, którzy „walczyli z kapitalizmem", podpalając małe sklepiki i restauracje w czarnych dzielnicach czy też obalając pomniki takich „rasistów" jak Abraham Lincoln czy gen. Ulysses Grant.

Czarny lumpenproletariat również wykorzystał okazję do siania chaosu. Wśród licznych filmów z zamieszek w amerykańskich miastach można zobaczyć nagranie, na którym czarnoskóra kobieta, plądrując półki w osiedlowym supermarkecie, parodiuje George'a Floyda, mówiąc: „Nie mogę oddychać!".

Ruch Black Lives Matter na razie poprawił status materialny jedynie swoich liderów i bandytów rabujących sklepy podczas zamieszek. Czarnej społeczności jego księżycowe postulaty bardziej zaszkodziły, niż pomogły, gdyż wzmacniają najgorsze rasistowskie stereotypy o Afroamerykanach.

Szykujcie się na więcej

Wszelkie ruchy protestu, niezależnie od tego, czy są lewicowe, czy prawicowe, łączy jeden najważniejszy postulat: odsunięcie od władzy nielubianych przedstawicieli „elit".

– Choć ruchy takie jak Black Lives Matter, „żółte kamizelki" i szereg innych często nie mają wspólnych postulatów, łączy je poczucie głębokiej frustracji postawą globalnych elit finansowo-ekonomicznych względem reszty społeczeństwa. Elita ta postrzegana jest jako cyniczny, oderwany od reszty społeczeństwa, amoralny klub polityków i biznesmanów, który utracił jakiekolwiek znamiona odpowiedzialności względem nawet własnych przedsiębiorstw i organizacji na rzecz krótkofalowego ślepego zysku, który nie tylko nie przynosi nic reszcie społeczeństwa, ale wręcz aktywnie prowadzi do jego zubożenia. Bunt ten obiera niezwykle różne drogi, stał się kluczem do wygranej Donalda Trumpa, wyników referendum brexitowego, wydarzeń Arabskiej Wiosny Ludów, Euromajdanu, popularności Berniego Sandersa i wielu innych lokalnych ruchów – zauważa Dochnal.

Na razie wiele wskazuje na to, że ten „wielobarwny bunt" przeciwko elitom może w nadchodzących latach narastać. – Myślę, że kryzys związany z Covid-19 doprowadzi do dużego wzrostu nierówności, a my zaczynamy widzieć jego pierwsze konsekwencje: silną polaryzację na rynku pracy pomiędzy wysoko i nisko wykwalifikowanymi robotnikami, utratę miejsc pracy przez nisko wykwalifikowanych pracowników sektora usług itp. Ostatnie badanie z Francji pokazuje, że o ile najbogatsze gospodarstwa domowe były w stanie oszczędzić dużo pieniędzy podczas globalnego lockdownu, o tyle najbiedniejsze nie miały innego wyboru, niż pożyczać pieniądze, by utrzymać standard życia. A odbyło się to w czasie, gdy rząd wdrożył jeden z najhojniejszych programów pracy w niepełnym wymiarze godzin w Europie. W wielu krajach umowa społeczna była już złamana przed kryzysem, ale to, co się teraz dzieje, przyspieszy powiększanie się przepaści pomiędzy elitami a najbiedniejszymi oraz będzie skutkowało dużo większą polityczną fragmentacją (taką jak brexit), napięciami społecznymi, którym będzie towarzyszyła przemoc – prognozuje Christopher Dembik.

Oczywiście, elity mają świadomość narastającego niezadowolenia społecznego. Mogą więc je próbować łagodzić różnymi sposobami lub po prostu przejąć. Mogą więc pójść na pewne koncesje, np. nałożyć podatki na gigantów cyfrowych czy na miliarderów. – Myślę, że gniew i niepokój wytworzony przez nierówności społeczne zmusi rządy do zwiększenia opodatkowania najbogatszych i międzynarodowych korporacji (zwłaszcza cyfrowych), by lepiej dokonywać redystrybucji bogactwa – dodaje francuski ekonomista.

Być może próbą tej zmiany kursu są działania takich prawicowych polityków jak Donald Trump, Jair Bolsonaro czy Viktor Orbán, którzy często realizują postulaty grup przeciwnych globalizacji. Prezydent Brazylii wprowadził podczas pandemii rodzaj gwarantowanego dochodu dla biedniejszych. Tymczasem ich ideologiczni przeciwnicy coraz częściej pozycjonują się jako przedstawiciele „twardej lewicy", choć zwykle ich lewicowość ogranicza się do symbolicznego wsparcia dla „walki z rasizmem", aborcji, feminizmu i LGBT.

– Wiele środowisk – zarówno prawicowych, jak i lewicowych – próbuje wykorzystać niezadowolenie społeczne do promowania własnych ideologii i rozwiązań. Przynosi to, niestety, również poważne zagrożenie dla samego społeczeństwa, ponieważ globalne elity, choć nie wiem jak bardzo oderwane byłyby od społeczeństwa i jego potrzeb, to widzą zagrożenie, jakie może płynąć z tego niezadowolenia, i robią wszystko, by je cynicznie wykorzystać do dalszego ugruntowywania swoich przywilejów. Albo przynajmniej zradykalizować, zatomizować i przekierować na inne cele – uważa Dochnal.

Bywa też, że ruchy protestu, teoretycznie wymierzone w elity i „wielki kapitał", są wspierane przez wielkie korporacje. Widać to choćby na przykładzie poparcia, jakie zapewniono w mediach dla ruchu Black Lives Matter. Czyżby więc starały się one skierować bunt mas na jałowe tory, tak by zagroził im w niewielki sposób, a przy okazji skompromitował postulaty autentycznych ruchów protestu? Wygodniej dla nich, gdy dyskusja społeczna toczy się wokół „instytucjonalnego rasizmu", LGBT niż wokół rajów podatkowych, elastycznych form zatrudnienia, służby zdrowia czy pogarszającej się jakości edukacji.

Byt określa świadomość – twierdził XIX-wieczny „filozoficzny patostreamer" Karol Marks i w ten materialistyczny sposób tłumaczył mechanizm powstawania rewolucji. Ta jego myśl okazała się zadziwiająco żywotna. Ekonomiczne przyczyny, choć nie zawsze dominujące, miały arabska wiosna, ukraiński Majdan, rewolucja w Armenii, wielkie ubiegłoroczne protesty w Chile, demonstracje ruchu „żółtych kamizelek" we Francji czy też zamieszki Black Lives Matter w USA. Istotnie, we wszystkich tych przypadkach ludzi do uczestnictwa w protestach często skłaniały kwestie ekonomiczne.

Pozostało 96% artykułu
Społeczeństwo
Co 16. dziecko, które rodzi się w Polsce, jest cudzoziemcem. Chodzi o komfort życia?
Społeczeństwo
Niemcy: Polka i jej syn z zarzutami za przemyt migrantów
Społeczeństwo
Młody kierowca upilnuje 17-latka na drodze? Wątpliwe, sam lubi przycisnąć gaz
Społeczeństwo
Czy oprawcy z KL Dachau wciąż żyją? IPN zakończył śledztwo
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Społeczeństwo
Załamanie pogody: W tych miejscach dziś i jutro spadnie śnieg. IMGW ostrzega