Byt określa świadomość – twierdził XIX-wieczny „filozoficzny patostreamer" Karol Marks i w ten materialistyczny sposób tłumaczył mechanizm powstawania rewolucji. Ta jego myśl okazała się zadziwiająco żywotna. Ekonomiczne przyczyny, choć nie zawsze dominujące, miały arabska wiosna, ukraiński Majdan, rewolucja w Armenii, wielkie ubiegłoroczne protesty w Chile, demonstracje ruchu „żółtych kamizelek" we Francji czy też zamieszki Black Lives Matter w USA. Istotnie, we wszystkich tych przypadkach ludzi do uczestnictwa w protestach często skłaniały kwestie ekonomiczne.
– Ruchy takie jak BLM czy też „żółte kamizelki" mogą się wydawać na pierwszy rzut oka niepowiązanymi ze sobą ideologicznie wybuchami niezadowolenia przeciwko lokalnym warunkom, ale jednak stanowią one objaw pewnego szerszego trendu globalnego buntu społecznego – mówi „Plusowi Minusowi" Adam Dohnal, historyk idei z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. – Od dłuższego czasu mamy do czynienia nie tylko z niepokojącym procesem ubożenia klasy średniej, ale również rozkładem mechanizmów awansu i stabilizacji społecznej, które do tej pory pozwalały nadchodzącym pokoleniom stać się samodzielnymi członkami społeczeństwa. Przyczyn tego zjawiska możemy się dopatrywać w trwającym od wielu dekad procesie odpływania miejsc pracy do krajów Trzeciego Świata. Choć bunty społeczne wynikające ze zmian systemu organizacji społecznej nie są niczym nowym, wprowadzenie nowych technologii i rozwiązań skrajnie zmieniających relacje pracy zaowocowały już kiedyś ruchami takim jak luddyzm, to obecna sytuacja jest groźniejsza. Do tej pory radykalne zmiany rynku pracy przyczyniały się do powstania nowych sektorów gospodarki i okazji biznesowych pozwalających społeczeństwu na dalsze bogacenie się. Obecnie na miejscu znikających miejsc pracy nie powstaje nic, co pozwalałoby na powrót do dawnej stabilności zatrudnienia.
Czy jednak ludzie uczestniczący w tych nowych ruchach protestu mają jakąś spójną wizję tego, w jaki sposób należy naprawić świat? Czy dążą do jakichś konkretnych reform? Czy tylko gonią za rewolucyjnym mirażem i oddają się destrukcji dla samej „przyjemności" niszczenia?
Gniew ludu
Na jesieni 2018 r. Francją wstrząsnęły wielkie demonstracje zainicjowane przez kierowców niezadowolonych z tego, że prezydent Emmanuel Macron zarządził drastyczną podwyżkę opłaty ekologicznej stanowiącej część ceny paliwa. Uczestnicy blokad drogowych nosili odblaskowe kamizelki drogowe, więc szybko przylgnęła do nich nazwa ruchu „żółtych kamizelek". Przez wiele tygodni byli w stanie gromadzić w Paryżu setki tysięcy protestujących. Atmosfera była iście rewolucyjna – stawiano symboliczne gilotyny i zdewastowano m.in. Łuk Triumfalny. Choć protesty słabły z tygodnia na tydzień, na dobre wygasiła je dopiero pandemia Covid-19.
Zewnętrzni obserwatorzy dziwili się, czemu „zwykła podwyżka" doprowadziła do takiej reakcji społeczeństwa. Wszak Francja jest krajem zamożnym, a wśród „żółtych kamizelek" było wielu przedstawicieli niższej klasy średniej. No cóż, podwyżka opłaty ekologicznej była kroplą przepełniającą czarę. Wcześniej przez kilka dekad we Francji realizowano model rozwoju stawiający na bogacenie się głównych ośrodków miejskich i zaniedbujący prowincję. Cięto połączenia komunikacji publicznej do małych miejscowości. Połączenia kolejowe, które przed I wojną światową docierały nawet do niewielkich miasteczek, sukcesywnie zwijano. By na prowincji dojechać do szkoły, pracy czy centrum handlowego, trzeba czasem przebyć wiele kilometrów samochodem. Podwyżka cen paliwa mocno więc biła w domowe budżety mieszkańców „Francji B". Naprawdę wzburzyło ich to, że były bankier inwestycyjny Macron chce finansować z ich kieszeni walkę przeciwko globalnemu ociepleniu. Do protestów „żółtych kamizelek" szybko podłączyły się wszelkie inne niezadowolone grupy – od monarchistów po komunistów.