W mazowieckim Jadowie służył do ołtarza jako ministrant, ale to nie wystarczało i marzył o kapłaństwie. Kupił niezbędne akcesoria: kielich, mszał, ornat i odprawiał dziecięce msze. „Niejeden chłopak tak robił. Nawet papież się przyznał. U mnie to nie przeminęło do tej pory" – mówi. To było jak modlitwa, czuł się szczęśliwy i spełniony. Tym bardziej że niczym się nie martwił: żyła jeszcze mama, choć ojciec nie interesował się Patrykiem i czterema braćmi. W szkole szło mu marnie i został skierowany na leczenie zaburzeń zachowania. Stwierdzono „wzmożony napęd psychoruchowy i wysoką pobudliwość emocjonalną, przechodzenie od wzmożonego nastroju do płaczu".
Mama najmłodszemu Patrykowi poświęcała wiele uwagi, stąd ich silna więź. I dramat, gdy zaatakował ją nowotwór złośliwy i trafiła do hospicjum. Syn był zdruzgotany, nie wiedział, co robić, siostry zakonne podpowiedziały, żeby się modlił. Patrzył na cierpienie mamy i zrozumiał, że nigdy nie miała chwili dla siebie i na nic się nie skarżyła. Powiedziała, że składa swój ból w ofierze, aby synowie wyszli na ludzi i byli bliżej Boga. Tuż przed śmiercią dostała silnego ataku, przygryzała wargi do krwi. Przytulała obraz Chrystusa w koronie cierniowej i mówiła Patrykowi: „Do zobaczenia". On trzymał ją za rękę i prosił Boga o ratunek. Gdy spod powieki spłynęła ostatnia łza, pobiegł do kościoła, by w stronę tabernakulum wykrzyczeć, że Go nie potrzebuje.
Nie umiał pogodzić się ze stratą. Zdruzgotany trafił do ośrodka psychiatrii sądowej dla nieletnich, gdzie wykonuje się orzeczenia sądu o umieszczeniu w szpitalu psychiatrycznym lub innym zakładzie leczniczym. Wytrzymał kilka miesięcy. Po powrocie do dziadków w Wołominie, którzy po śmierci matki wychowywali pięciu braci, Patryk wciąż nie widział sensu życia. Trwał w buncie i dokazywał sporo, choć poprawczak z filmu to wymysł scenarzysty. Przez trzy lata codziennie chodził na grób mamy, gdzie darł szaty i włosy. Nie mógł zrozumieć: dlaczego Bóg ją zabrał? Pytania zadawał też księdzu Przemysławowi w liceum dla pracujących, który z katechety stał się jego przewodnikiem – zadał mu „cios w serce" i zaszczepił Najświętszy Sakrament. Powiedział, że Bóg, jak mama, będzie przy Patryku zawsze. I, że nie musi słuchać tego, co mówi ksiądz, lecz tego, co mówi Bóg. I zacząć z Nim rozmawiać sam na sam. Patryk nauczył się tego na cmentarzu przy mamie.
Wrócił do Kościoła: śpiewał w chórze i grał na organach, bo nauczył się w szkole muzycznej. Zrozumiał też, że chce jak ksiądz stanąć przy ołtarzu. I nie zamierzał czekać. Zdawał sobie sprawę, że można inaczej, ale dla niego to za mało. „Wiedziałem, że to zrobisz" – mówił potem ksiądz Przemysław, który miał Patryka za „największego buntownika". „Nie pochwalał, ale rozumiał. Żartował nawet, że za bardzo go podglądałem, bo od niego nauczyłem się liturgii i celebry. Źle to zabrzmi, ale podsłuchiwałem też, jak księża ze sobą rozmawiają" – opowiada Patryk. Ma niski głos, księży zaśpiew i świetną intonację, dobrze się go słucha.
***
Jeszcze w szkole – w 2009 r., gdy miał 16 lat – przebrał się za księdza, by w Poświętnem przedstawić się, że jest przejazdem i chciałby koncelebrować majówkę. „To tylko jedna msza" – tłumaczy. Został rozpoznany i za karę nie przystąpił do sakramentu bierzmowania. Nie zraził się i rok później w Budziskach – wsi między Wyszkowem a Węgrowem na Mazowszu – w niewielkim kościele pod wezwaniem św. Andrzeja Boboli przez dwa tygodnie był „diakonem" i uczestniczył w mszach. Wrócił tam wiosną po roku już jako „ksiądz", bo w ten sposób przedstawił się proboszczowi Markowi. Mówił, że ma 26 lat, jest po święceniach, mieszka niedaleko i może się nada? Chciałby popracować tylko przez wakacje, od września przenoszą go do DPS w Warszawie. Stary i schorowany proboszcz uwierzył, nie pytał o papiery, przecież pomocnik by mu się przydał... Proboszcz grał na akordeonie, w seminarium uczył muzyki kościelnej, muzyka była mu bliska. Opowiadał, że jak jest smutny, to słucha nagrań. To ich zbliżyło. Dużo rozmawiali na muzyczne tematy, także liturgiczne i boskie. Do dziś Patryk nie wie, skąd miał to w myślach i jak przychodziło („pewnie od Pana Boga"), że potrafił sprostać zadaniu odpowiedzi i proboszcz nie domyślił się niczego. W muzyce liturgicznej zaufał mu bezgranicznie, bo młody wikariusz pieśni dobierał ze smakiem. „Podziwiał mnie, że godzinami klęczę przed Najświętszym Sakramentem, także wieczorami i w nocy. Potrafiłem długo patrzeć w jeden punkt: człowiek czasem tak się na filmie zapatrzy, że nic nie widzi i nie słyszy. Mówił: takich księży trzeba".