W połowie kwietnia z reguły zatłoczony do granic możliwości wenecki plac św. Marka wyglądał jak kadr z filmu o apokalipsie. Ciszy nie mąciły nawet gołębie, normalnie okupujące każdy wolny centymetr bruku. Ze słynnego mostu Rialto zniknęły stoiska, na których sprzedawano wszystko, od skórzanych torebek, poprzez kijki do selfie, po biżuterię. Potężne wycieczkowce przestały być nieodłączną częścią panoramy zabytkowego miasta. Podobnie sytuacja wygląda w amsterdamskiej dzielnicy De Wallen nazywanej też dzielnicą czerwonych latarni. Znana na całym świecie z domów publicznych oraz coffee shopów, gdzie można zapalić marihuanę, co roku przyciąga miliony turystów. Wielu z nich śmieci i załatwia potrzeby fizjologiczne wprost na ulicy. W Dubrowniku, który zaczął przyciągać jeszcze więcej przyjezdnych po tym, jak posłużył za plan serialu „Gra o Tron", znudzone gołębie siedzą na dachach i gzymsach budynków, czekając aż ktoś rzuci im kawałek chleba. Jeszcze do niedawna nie miały problemu ze zdobyciem pożywienia.
Poprzez restrykcje związane z lockdownem spełniły się marzenia miejskich aktywistów postulujących ograniczenie liczby turystów. Wielu z nich podkreśla, że wreszcie odzyskali swoje miasta. Ta radość może się jednak szybko skończyć, jeśli w najbliższej przyszłości brak turystów uderzy mieszkańców mocno po kieszeni.
Jak zwierzęta w zoo
Ponad 30 mln osób przyjeżdża corocznie do Barcelony zamieszkanej „jedynie" przez 1,5 mln ludzi. Boom na stolicę Katalonii rozpoczął się w 1992 r., gdy w mieście odbyły się igrzyska olimpijskie. Przyjazny klimat, malownicze położenie między morzem a górami oraz historyczna zabudowa spowodowały, że miasto na stałe znalazło się na światowej mapie atrakcji turystycznych. – Początkowo mieszkańcy cieszyli się z tej popularności, bo oznaczała pieniądze i nowe miejsca pracy. Gdy turystyka stała się masowa, zaczęli jednak odczuwać, że tłumy przybyszów zmieniają ich miasto – mówi w rozmowie z „Plusem Minusem" prof. Krzysztof Podemski, ekspert ds. ruchów społecznych i socjologii podróży z UAM. Najlepiej widać to na przykładzie słynnej ulicy La Rambla, łączącej plac Kataloński z wybrzeżem. Kiedyś była popularnym miejscem spotkań i spacerów mieszkańców. Dziś pęka w szwach od turystów robiących zakupy na stoiskach z tandetnymi pamiątkami, jedzących w fast foodach i robiących miliony zdjęć.
Przed pandemią, w sezonie turystycznym, do miasta dziennie przypływało od czterech do pięciu potężnych wycieczkowców, z których wysiadały dziesiątki tysięcy turystów. „Nie da się przejść. Nie można spokojnie zrobić zakupów. Nie można wejść do autobusu, bo jest wyładowany turystami" – narzekał w rozmowie z magazynem „Time" rok temu jeden z mieszkańców Barcelony. Kupcy na historycznym targowisku La Boqueria, na którym można kupić niemal wszystko od trufli po jadalne owady, chcąc nadążyć za gustami turystów, coraz częściej zamieniają swoje stoiska w bufety z sokami i daniami na wynos. Przepiękne miejskie plaże roiły się od handlarzy co krok oferujących okulary przeciwsłoneczne, napoje albo tatuaże z henny.