Na dwa miesiące przed jesiennymi wyborami parlamentarnymi wiemy już praktycznie wszystko o tym, jak będą one wyglądać. Niewiadomymi pozostają jedynie to, czy opozycja porozumie się co do wystawienia wspólnych kandydatów do Senatu, oraz to, jak ukształtuje się obóz radykalnej prawicy. Ten ostatni, i to już także wiemy, będzie ukonstytuowany wokół partii Janusza Korwin-Mikkego oraz narodowców – wtórne jest to, czy znajdą się tam mniej czy bardziej egzotyczne postaci, jak Max Kolonko, Liroy czy Marek Jakubiak. Wiemy także, że Bezpartyjni Samorządowcy zdecydowali się na samodzielny start i jeśli zdołają zebrać niezbędną liczbę podpisów (co nie jest pewne), to prawdopodobnie nie przekroczą progu 5 proc. (może zresztą o to chodzi i działają oni z poduszczenia PiS, by ich przegrana wzmocniła efekt metody D'Hondta i zapewniła 231 mandatów partii Kaczyńskiego nawet wówczas, gdyby nie otrzymała ona wyraźnie powyżej 40 proc. głosów).
Reszta zmiennych jest nam już znana – obóz rządzący pójdzie do wyborów zjednoczony, tak jak przed czterema laty, a opozycja ukształtowała się w trzy osobne bloki. Pisałem już na łamach „Rz", że paradoksalnie jest to optymalny scenariusz dla opozycji, bo tylko w jego ramach może ona myśleć o odsunięciu PiS od władzy. Sondaże pokazują, że jest to możliwe, choć nadal bardzo trudne. Jednak od wyborów europejskich wiedzieliśmy, choć niektórym ciężko było się do tego przyznać, że jedna, wspólna, zjednoczona lista opozycji na pewno przegra z obecnie rządzącymi i zapewni im dalsze rządzenie.
Najciekawszym wydarzeniem ostatniego tygodnia był sojusz PSL z Kukiz'15, a mówiąc bardziej precyzyjnie, porozumienie, na mocy którego, z list ludowców wystartuje Paweł Kukiz i kilkunastu jego współpracowników. Formacja Kukiz'15 de facto przestała istnieć i, mówiąc złośliwie, owa „15" oznacza dziś jedynie liczbę polityków, którzy pozostali przy charyzmatycznym wokaliście.
Paweł Kukiz cztery lata temu był wart na rynku politycznym 20 proc. Tyle wówczas Polek i Polaków oddało na niego głos w elekcji prezydenckiej. Dziś wart jest dziesięć razy mniej. Ale właśnie o te 2 proc. chodziło Władysławowi Kosiniakowi-Kamyszowi. Sojusz z Kukizem praktycznie gwarantuje ludowcom przekroczenie progu wyborczego, a może nawet wynik w okolicach 8–10 proc. Cena za to porozumienie jest dla PSL niewielka – około 10 „jedynek" dla „kukizowców". Tyle tylko, że niewiele z nich zmieni się w mandaty poselskie. Po pierwsze dlatego, że część z nich jest w okręgach, z których nie będzie mandatu dla PSL. A po drugie, bo ludowcy są bardzo dobrze zorganizowani i nie będzie dla nich wielkim problemem poprzeskakiwanie „jedynek" nawet z dalszych miejsc na listach. Samotne elektrony od Pawła Kukiza umieszczone na czele list mogą być bezbronne wobec PSL-owskich samorządowców ukrywających się za ich plecami. Kukiz będzie mógł być szczęśliwy, jeśli w nowym sejmie zobaczy 2–3 swoich współpracowników. Kukiz'15 przestał istnieć, a Paweł Kukiz przestał być ważnym graczem w polskiej polityce. Przez cztery lata dowiódł, że nie potrafi budować struktur, nie rozumie mechanizmów politycznych, nie jest zdolny do ciężkiej i systematycznej pracy. Kończy swój czteroletni epizod polityczny w objęciach partii, którą nazywał „zorganizowaną grupą przestępczą".
Równie obiecująco, jak dla PSL, rysują się perspektywy Lewicy. Porozumienie SLD, Wiosny i Razem niemal gwarantuje wynik dwucyfrowy, choć Czarzasty, Biedroń i Zandberg wykazali się przezornością, tak organizując swój komitet, że wystarczy mu przekroczenie 5-procentowego progu wyborczego. Strzeżonego Pan Bóg strzeże – jak widać, przysłowie to odnosi się także do niewierzących. Musiałaby nastąpić jakaś niewyobrażalna katastrofa, by jesienią tego roku lewica nie pojawiła się w sejmie i to w liczbie około 30–40 posłanek i posłów.