Ostatnie publikacje GUS, pokazujące ogromne różnice w zarobkach w zależności od wielkości firmy, wywołały dyskusję w mediach społecznościowych. Posłanka Lewicy Anna Żukowska nazwała mikroprzedsiębiorstwa, gdzie płace są bardzo niskie, „biedafirmami". Nie spodobało się to wielu komentatorom, uznającym, że sformułowanie to jest obraźliwe dla ludzi pracy, którzy podejmują ryzyko prowadzenia własnego biznesu.
Według ekonomistów hasło „biedafirma" może nie jest najszczęśliwsze, ale coś w tym jest. – Niestety, mamy w Polsce bardzo dużo mikrofirm, czyli takich zatrudniających do dziewięciu osób. Ale większość z nich to działalność taka rachityczna, nastawiona raczej na przeżycie, a nie na rozwój w większy biznes – mówi Paweł Wojciechowski, były minister finansów. – To niestety zwykle podmioty o małej skali i nie uzyskują wysokich dochodów. Płacą swoim pracownikom tyle, ile mogą, a więc zwykle niewiele – dodaje.
– Wysokość płac zawsze jest powiązana z wydajnością. A jak wynika z badań Forum Obywatelskiego Rozwoju, w mikroprzedsiębiorstwach ta wydajność w przeliczeniu na jednego zatrudnionego jest po prostu znacząco niższa niż w tych większych – zaznacza też Aleksander Łaszek, współautor tych badań. Jak dodaje, wynika to m.in. z braku korzyści skali, niskiej specjalizacji stanowisk pracy, relatywnie niewielkich inwestycji, wyposażenia kapitałowego pracy, branży, lokalizacji, itp.
– Nie znaczy to, że pracujący w mikrofirmach są mniej wydajni albo gorzej pracują. Po prostu, szef jest w stanie zapłacić im tyle, ile wartości są w stanie wyprodukować w czasie jednej godziny pracy – mówi też Jakub Sawulski, główny ekonomista Polskiego Instytutu Ekonomicznego.