Podstawową jest oczywiście maksymalna mobilizacja elektoratu własnego, wprowadzenie go na najwyższy poziomu emocji, najlepiej opartych na strachu i zagrożeniu. Po pierwszej turze otwiera się też pole osierocone, elektorat tych, których nazwisk już nie będzie na drugiej karcie do głosowania. Wreszcie zawsze pozostaje gdzieś w ukryciu grupa zniechęconych, zniesmaczonych lub po prostu obojętnych, choć wielu wskazuje, że dziś w Polsce ta grupa kurczy się w obliczu krańcowej polaryzacji. Waga polaryzacji jest szczególna, ponieważ nie jest to w Polsce tylko najbardziej nawet podkreślona polaryzacja polityczna, ale znacznie głębsza zakorzeniona historycznie polaryzacja kulturowa.
Normalnym w demokracji strategiom przekonywania elektoratów osieroconych towarzyszą niestety metody mniej rycerskie, jeśli zestawienie rycerza i polityka ma jakikolwiek sens. Warto tu wskazać choćby cudowne wygaśnięcie pandemii, które ma ośmielić do wyjścia z domu ludzi starszych, a także poważniejsze prawnie zarzuty dotyczące organizacji wyborów poza granicami Polski, a co za tym idzie utrudnianie a nawet uniemożliwianie skorzystania z praw wyborczych tysiącom Polaków. W tym kontekście mówi się dziś o kilkudziesięciu tysiącach wyborców w I turze, a jeśli o wyborze prezydenta ma zadecydować mała różnica bliska nawet stu tysiącom, to skala problemu staje się istotna.
Pierwsza tura dała możliwość wyrażenia swych poglądów systemowcom, którzy trwają przy dotychczasowym układzie partyjnym, dzieląc się na zwolenników tych lub tamtych. Dała też podobną możliwość antysystemowcom, którzy poczuli moment wyrażenia swego rosnącego zniesmaczenia partyjnym obrazem robienia politycznej kiełbasy. Spośród nich Konfederacja zebrała tych, którzy czują się oszukani pseudokonserwatywną, niekonsekwentną i nie dość pryncypialną polityką światopoglądową i wolnorynkową, a ruch społeczny Szymona Hołowni zebrał domagających się sanacji życia politycznego, którym konserwatywna frazeologia światopoglądowa wyraźnie nie odpowiada. To z grubsza powtórzenie opozycji dwóch głównych partii.
Zaskakujące może być, że frekwencja elektoratu opozycji rozpisanej na cztery twarze była niższa niż w wyborach parlamentarnych, kiedy to w wielkich miastach przekroczyła wyraźnie 70% i walnie przyczyniła się do zmian struktury Senatu. Wygląda więc na to, że mobilizacja elektoratu obecnego prezydenta była w I turze wyższa. W tej sytuacji rezygnacja z głosu, jest głosem na Andrzeja Dudę. To powinno i niepokoić kontrkandydata, i zarazem dawać mu nadzieję.
Rzecz w tym, jak zmobilizować rezerwy i jak przekonać osieroconych do tego, by wpisali się wybór pomiędzy Andrzejem Dudą a Rafałem Trzaskowskim. Spośród wielu aspektów takiej decyzji warto wskazać na dwa. Jeden to polska tradycja romantyczna, która gloryfikuje postawy nieskalane i jednoznaczne. Bohater romantyczny, co wie każdy, nawet najmniej uważny uczeń w polskiej szkole, jest maksymalistą, mierzy siły na zamiary, a nie zamiar podług sił a w sytuacji postawienia przed ścianą woła „człowieku, gdybyś wiedział, jako twoja moc” i wierzy, że rozbije mur bohaterskim uderzeniem „z główki”. W polskiej tradycji politycznej zatem szacunkiem cieszą się ci, którzy nie skalali się kompromisem, bo i kompromis postrzegamy bardziej jako zdradę i oportunizm, niż świadome odstępstwo od swych wciąż ważnych zasad w imię osiągnięcia wyższego celu. Taka postawa zawsze zalatywała zdradą ideałów na rzecz skuteczności i groziła syndromem Zenona Ziembiewicza. Było to szczególnie ważne w historycznym kontekście dogadywania się z zaborcami, okupantami, komunistami. Kompromis z nimi był wielokrotnie bardziej odrzucany, a politycy, którzy go podejmowali płacili polskim ostracyzmem, a i sami miewali schizofreniczne zwidy na weselu. Dziś, niestety, nadal tkwimy w sporze „Polaków” z „Nie-Polakami”, a co za tym idzie postulat jedności, którym wycierają sobie twarz wszyscy politycy, pozostaje postulatem jedności ze swoimi tylko, a nie ze wszystkimi.