Rz: Jakie szanse ma Donald Tusk, żeby zostać szefem Rady Europejskiej? Opierając się na naszych mediach, można odnieść wrażenie, że sprawa jest już przesądzona i tylko czekamy na sierpniowy szczyt, żeby to potwierdzić.
Marek Siwiec:
Obiektywnie szanse ma spore i gdyby konsekwentnie zabiegał o tę funkcję, to jako członek zwycięskiej frakcji, czyli EPP, i polityk z tzw. nowej Unii mógłby wynegocjować to stanowisko. Co prawda Tusk nie jest kobietą – a kryterium genderowe w tej układance jest ważne – i nie włada biegle językiem angielskim, ale ma dwa wymienione atuty. Tylko że on tej polityki nie prowadził i nie prowadzi. Nie sądzę, aby podczas sierpniowego szczytu został przewodniczącym Rady Europejskiej. To nie jest tak, że na szczycie siada 28 osób przy okrągłym stole, wymieniają poglądy i zastanawiają się, co będzie najlepszym rozwiązaniem. Szczyt jest po to, żeby ogłosić to, co zostało ustalone w kuluarach. Na ostatnim szczycie przywódcy w ogóle nie usiedli przy okrągłym stole, tylko knuli, knuli i nic nie uknuli.
Ale to znaczy, że premier może jeszcze zawalczyć o to stanowisko. W Polsce można usłyszeć, że Tuskowi ta przerwa jest na rękę, bo być może do tego czasu sprawy w kraju się wyklarują i będzie mógł spokojnie wyjechać do Brukseli.
Obiektywnie ta przerwa jest na rękę Tuskowi, bo przez półtora miesiąca będzie się mówiło o ważnym stanowisku, które może objąć, co działa na jego korzyść. Ta przerwa jest też na rękę ministrowi Sikorskiemu, który ma dzięki temu półtora miesiąca spokoju. Bo dopóki sprawy kadrowe w Brukseli się nie rozstrzygną, dopóty nie będzie wniosku o jego odwołanie. Ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby pod koniec wakacji w wyniku kuluarowych rozmów okazało się, że najlepszym kandydatem na szefa Rady Europejskiej jest np. prezydent Litwy, która ma same atuty – jest kobietą, z nowej Unii, na dodatek z kraju wstępującego do strefy euro.