Niezwykle liberalne przepisy sprawiły, że Niemcy są od lat nazywane domem publicznym Europy. Prostytucja to olbrzymi biznes którego obroty szacuje się na co najmniej 15 mld euro rocznie. - Tracimy miesięcznie 100 tys. euro - skarży się „Bildowi” szef jednej z ponad 80-ciu placówek tego typu w Stuttgarcie. Nie bardzo wie czy może wysłać zatrudniane dziewczyny po prostu na ulicę. Stanęło na tym, że mieszkają w swoich pokojach czekając na lepsze czasy.
„Die Welt” opisuje z kolei scenkę sprzed kilku dni na berlińskiej Kurfürstenstraße. Klient pyta przez okno swego auta dziewczynę o cenę. Odpowiada, że 30 euro za „komplet” czyli stosunek. - Tak drogo ? - dziwi się facet i odjeżdża.
Zamknięte domy publiczne skłoniły wiele prostytutek do wyjścia na ulice, ale tam wzrosła konkurencja i spadły ceny.
Jeden z pracowników licznych w Niemczech fundacji wspierających prostytutki w trudnych dla nich sytuacjach, nie tylko zawodowych, tłumaczy w rozmowie z „Die Welt”, że działalność branży przenosi się często do prywatnych mieszkań co pogarsza bezpieczeństwo kobiet. Ograniczenia, będące wynikiem pandemii, sprzyjają też mocno rozwojowi podziemia w branży, zwłaszcza zjawisku przymusowej prostytucji. W takich warunkach nie ma mowy o zachowaniu nawet pozorów higieny w czasie epidemii.
Z różnych danych wynika, że w Niemczech usługi seksualne świadczy niemal 300-400 tys. kobiet oraz tysiące mężczyzn. Działalność taka jest legalna i traktowana w zasadzie jak każdy inny zawód. Dziewczyny w domach publicznych pracują formalnie na samozatrudnieniu. Większość z nich to cudzoziemki, zwłaszcza z krajów wschodniej Europy. Codziennie odwiedza je co najmniej milion klientów.
Tak było jeszcze do minionej niedzieli. Na Reeperbahn w hamburskim Sankt Pauli zabawa trwała do końca, bez żadnych ograniczeń w barach, knajpach i burdelach. Nikt nie przejmował się koronawirusem do czasu wprowadzenia drastycznych ograniczeń.