Amerykanie nie mają już wątpliwości, że niedawny krwawy zamach na klinikę położniczą w Kabulu był dziełem bojowników ISIS-u, czyli samozwańczego Państwa Islamskiego. Zginęły 24 osoby, w tym dwoje noworodków. Zamachowcom chodziło o to, aby odpowiedzialność za atak spadła na talibów, co miałoby uniemożliwić przygotowywane przez Amerykanów porozumienie pomiędzy rządem afgańskim a talibami, niedawnymi śmiertelnymi wrogami.
Rzecz w tym, że takie porozumienie utrudniłoby funkcjonowanie podziemnych struktur samozwańczego kalifatu w Afganistanie.
W chwili największej świetności samozwańczy kalifat kontrolował terytorium w Iraku i Syrii o powierzchni około 100 tys. km kw. i zamieszkane przez 12 mln ludzi. Działał system podatkowy i nieźle rozwinięta administracja. Handel ropą, haracze i rabunki zasilały kasę ISIS-u setkami milionów dolarów. To już przeszłość.
Po upadku przed rokiem ostatniego bastionu dżihadystów (syryjskie pustynne miasteczko Al-Baghuz Faukani na granicy z Irakiem) oraz śmierci wytropionego przez USA w syryjskiej prowincji Idlib Abu Bakra al-Bagdadiego, przywódcy ISIS-u, wydawało się, że samozwańczy kalifat przeszedł do historii, a rozproszone struktury bojowników wcześniej czy później zostaną unicestwione.
Jest inaczej. Po kilku miesiącach spędzonych na lizaniu ran ISIS daje o sobie coraz częściej znać. Kilka tygodni temu zorganizowało zasadzkę na siły reżimy Asada w okolicach Palmyry, której zabytki bojownicy kalifatu zniszczyli kilka lat temu. Niedawna potyczka w tej okolicy trwała wiele godzin.