Jest już późno. Dlatego w walce o nominację Partii Demokratycznej były burmistrz Nowego Jorku nie będzie startował w tych czterech stanach, gdzie prawybory są przeprowadzane w pierwszej kolejności: Iowa, New Hampshire, Newadzie i Południowej Karolinie. Wie, że nie nadrobi miesięcy pracy swoich rywali w terenie. Jego celem jest więc od razu „Superwtorek": głosowanie przez zwolenników demokratów, które zostanie przeprowadzone 3 marca jednocześnie w 13 stanach, w tym w Kalifornii i Teksasie. Jeśli wyjdzie z tej próby zwycięsko i utrzyma pozycję faworyta przez kolejne miesiące, może zebrać najwięcej głosów delegatów na konwencji demokratów 13–16 lipca. I stanąć do rywalizacji z Donaldem Trumpem o najwyższą stawkę.
Na razie finansista, który z fortuną przekraczającą 55 mld dol. jest ósmym najbogatszym człowiekiem świata, w sondażach nie ma nawet 4 proc. poparcia. Z tego powodu nie kwalifikuje się do większości debat organizowanych przez Partię Demokratyczną.
Ale Bloomberg jest przekonany, że i bez tego uda mu się zbudować wystarczającą rozpoznawalność. Wraz z ogłoszeniem kandydatury w miniony weekend ruszyła opłacona z jego środków (odmówił przyjmowania datków) kampania w stanach uczestniczących w „Superwtorku". Rachunek: 100 mln dol., najwięcej w historii amerykańskich wyborów prezydenckich.
Taka strategia wywołała już oburzenie ze strony innych kandydatów demokratów.
– Michael Bloomberg chce pokazać, że nie potrzebuje ludzi, a jedynie worków z pieniędzmi. Myślę, że się myli i musimy mu to w tych wyborach pokazać – grzmiała senator Elizabeth Warren.