Zacznę cytatem – bo to właściwie jego odautorski komentarz do śmierci: „Pierwszą przyczyną, dla której maluję ludzi, jest żal nad ich i swoją niedoskonałością. Żal, że całe dorosłe życie człowieka polega na pokonywaniu oporu własnego ciała (…). Dzieje się to w tym samym czasie, gdy nasza świadomość biegnie daleko naprzód, wytwarza fantastyczne idee, których niestety nie jesteśmy w stanie zrealizować i które zamieniają się w marzenia”.
Był pełen przeciwieństw. Uważny obserwator, żywiący się tym, co widać dookoła. Balansujący między sprzecznościami – raz patetyczny, zaraz potem jadowicie złośliwy. To bezemocjonalny dokumentalista, to znów romantyk. Zawsze nonkonformista. Nawet sobie samemu nie dawał forów, powielając raz sprawdzone motywy czy stylistyki.
Eksperymentował, balansując między bezczelnością a tytaniczną pracą.
Artysta z sukcesem
Zostawił gigantyczny dorobek: około 6 tys. obrazów i ze 20 tys. rysunków i grafik. Do tego udział w setkach wystaw, wywiady, realizacje okolicznościowe. Jest obecny (pracami) w publicznych i prywatnych kolekcjach i jak mało który polski artysta naprawdę osiągnął międzynarodowy sukces.
Jednak… uparcie odmawiał propozycjom emigracji. „To nie miałoby sensu” mówił, „człowiek, który emigruje, zawsze jest przybyszem w nowym miejscu. Jego szanse zawsze będą mniejsze niż rdzennych mieszkańców. Z tą globalną wioską to nieprawda. Korzenie są najważniejsze, bagaż miejsca, z którego człowiek się wywodzi.”
Sam wywodził się z podwarszawskiego Radzymina, z dobrze sytuowanej rodziny. Matka Władysława była ludową hafciarką, zaś ojciec Władysław trudnił się wytwarzaniem metalowej galanterii – zawód wówczas określany mianem „prywaciarza”. Edward obserwował scenki rodzajowe w warsztacie taty i rejestrował je w rysunkach. Niekoniecznie budujące, ale pełne emocji.