Od 7 października oczy świata są zwrócone ku Strefie Gazy. Ale i ku południowemu Libanowi, gdzie znajduje się baza wspieranego przez Iran Hezbollahu. Gdyby przyłączył się do krucjaty przeciw Izraelowi, to, co pozostaje starciem lokalnym, nabrałoby zupełnie innego wymiaru.
W długo oczekiwanym przemówieniu w piątek przywódca Hezbollahu Hassan Nasrallah nie zapowiedział takiego uderzenia. W ten sposób wypełniał, oczywiście, instrukcje Teheranu. Większość ekspertów uważa, że reżim ajatollahów był zaskoczony inwazją Hamasu na Izrael. Zaraz potem we wschodniej części Morza Śródziemnego pojawiły się dwa amerykańskie lotniskowce: jasny sygnał, że na atak Hezbollahu na Izrael Ameryka odpowie bezpośrednim uderzeniem w jego mocodawców.
Czytaj więcej
Rodziny i przyjaciele uprowadzonych przez Hamas wyrażają niezadowolenie z działań rządu izraelskiego na rzecz ich uwolnienia.
W Teheranie najwyraźniej uznano, że taki konflikt miałby fatalne skutki dla samego Iranu. Jednym z branych pod uwagę czynników może być irański program atomowy: ajatollahowie broni jądrowej wciąż nie mają, Izrael ją ma. Innym czynnikiem są zapewne sygnały płynące z Waszyngtonu, że Joe Biden chce teraz na poważnie forsować budowę niezależnego państwa palestyńskiego. Ponieważ Irańczycy od lat zbroili Hamas, mogliby sobie przypisać to spektakularne zwycięstwo nad „syjonistami”. Irański przywódca Ali Chamenei może kalkulować, że znacznie lepiej próbować teraz dojść do porozumienia z Bidenem, niż ryzykować, że za rok do Białego Domu wprowadzi się Donald Trump i wróci do polityki skrajnego faworyzowania interesów Izraela.
W każdej z tych kalkulacji kluczowe są działania Stanów Zjednoczonych. Ale to także Ameryka stara się przekonać premiera Beniamina Netanjahu do politycznego, a nie tylko militarnego, rozwiązania problemu Hamasu. Sekretarz stanu Antony Blinken odwiódł ministra obrony Joawa Galanta od prewencyjnego uderzenia na Hezbollah. Nie udało mu się jednak przekonać Netanjahu do wstrzymania ze względów humanitarnych przynajmniej na jakiś czas działań wojennych w Strefie Gazy. Trudno też będzie skłonić do pokoju opartego na dwóch państwach radykalizującą się od lat izraelską klasę polityczną. Jeśli się to nie uda, wielka wojna na Bliskim Wschodzie może w końcu stać się rzeczywistością.