Po 12 tygodniach protesty przeciwko zmianom w sądownictwie osiągnęły pod koniec marca punkt kulminacyjny – 700 tysięcy ludzi na ulicach i strajk generalny. Nie działały lotniska, porty, banki, uczelnie i opieka zdrowotna. Takiej presji nie wytrzymałby żaden polityk i nie wytrzymał jej też Benjamin Netanjahu. Cofnął się o pół kroku i reformę zawiesił. Nie jest to koniec kryzysu, a zaledwie pauza, ale przynajmniej na chwilę emocje opadły. Powstaje jednak pytanie, jak Izrael znalazł się w takim punkcie.
Najbardziej oczywisty jest klucz personalny. Za podobnym kryzysem stoi przecież zawsze jakiś zdeprawowany polityk o niebezpiecznych ciągotach, grupa radykałów, którzy wzięli się nie wiadomo skąd i uparcie jątrzą albo – naczelny szkodnik współczesnych demokracji – populista, obiecujący gruszki na wierzbie i robiący wodę z mózgu. Gdyby nie oni wszystko byłoby dobrze. A w każdym razie o wiele lepiej, bo rozsądni ludzie porozumieliby się ze sobą i znaleźli kompromis.
Czytaj więcej
Po trzech miesiącach ulicznych protestów rząd wstrzymał planowane reformy w sądownictwie. To zwycięstwo rewolucji czy unik przed zbliżającym się świętem Pesach?
W ten sposób wytłumaczyć można także sytuację w Izraelu. Opowiedzieć o skorumpowanym i rządnym władzy premierze Netanjahu, który by zagarnąć jej jak najwięcej, zapragnął podporządkować sobie sądownictwo. Albo o Netanjahu, który uderza w Sąd Najwyższy, bo boi się odpowiedzialności karnej (vide trzy toczące się przeciw niemu procesy sądowe). Alternatywnie, o Netanjahu słabym, zależnym od sfanatyzowanych koalicjantów, na których nie ma wpływu. Wreszcie, o Netanjahu, który choć dotąd znany był z ostrożności, teraz uległ radykalizacji i oszalał. Zresztą niechętna izraelskiemu premierowi prasa rutynowo obsadza go w roli obłąkanego Nerona, który podpala kraj.
Izrael – państwo nieokreślone
Wszystko to jest w jakimś sensie prawdą. Nie negując jednak roli jednostki w historii wydaje się, że problem jest głębszy, a przez to znacznie bardziej poważny. Patrząc z europejskiej perspektywy Izraelczycy nigdy się między sobą nie umówili, co do szokująco długiej liczby ważnych spraw. Izrael jest zatem państwem, które nie wie, czy ma konstytucję. Nie wie, dokąd sięgają jego granice, a nawet intencjonalnie ten problem rozmywa. Czy jest państwem świeckim czy religijnym? Czy opiera się na zasadzie etnicznej czy obywatelskiej? A zatem, czy jego arabscy obywatele są jego równoprawnymi właścicielami czy ledwo tolerowaną mniejszością? Żadna z tych spraw nie jest rozstrzygnięta i w odniesieniu do każdej istnieją różne, zazwyczaj skrajnie różne poglądy.