Państwo nieokreślone. Izrael nie wie, czym jest

Izrael od lat ewoluuje tylko kierunku coraz większego nacjonalizmu i coraz większego wpływu religii na życie społeczne

Publikacja: 02.04.2023 14:06

Po 12 tygodniach protesty przeciwko zmianom w sądownictwie osiągnęły pod koniec marca punkt kulminacyjny – 700 tysięcy ludzi na ulicach i strajk generalny. Nie działały lotniska, porty, banki, uczelnie i opieka zdrowotna. Takiej presji nie wytrzymałby żaden polityk i nie wytrzymał jej też Benjamin Netanjahu. Cofnął się o pół kroku i reformę zawiesił. Nie jest to koniec kryzysu, a zaledwie pauza, ale przynajmniej na chwilę emocje opadły. Powstaje jednak pytanie, jak Izrael znalazł się w takim punkcie.

Najbardziej oczywisty jest klucz personalny. Za podobnym kryzysem stoi przecież zawsze jakiś zdeprawowany polityk o niebezpiecznych ciągotach, grupa radykałów, którzy wzięli się nie wiadomo skąd i uparcie jątrzą albo – naczelny szkodnik współczesnych demokracji – populista, obiecujący gruszki na wierzbie i robiący wodę z mózgu. Gdyby nie oni wszystko byłoby dobrze. A w każdym razie o wiele lepiej, bo rozsądni ludzie porozumieliby się ze sobą i znaleźli kompromis.

Czytaj więcej

Jak izraelska ulica reaguje na sądowe rewolucje

W ten sposób wytłumaczyć można także sytuację w Izraelu. Opowiedzieć o skorumpowanym i rządnym władzy premierze Netanjahu, który by zagarnąć jej jak najwięcej, zapragnął podporządkować sobie sądownictwo. Albo o Netanjahu, który uderza w Sąd Najwyższy, bo boi się odpowiedzialności karnej (vide trzy toczące się przeciw niemu procesy sądowe). Alternatywnie, o Netanjahu słabym, zależnym od sfanatyzowanych koalicjantów, na których nie ma wpływu. Wreszcie, o Netanjahu, który choć dotąd znany był z ostrożności, teraz uległ radykalizacji i oszalał. Zresztą niechętna izraelskiemu premierowi prasa rutynowo obsadza go w roli obłąkanego Nerona, który podpala kraj.

Izrael – państwo nieokreślone

Wszystko to jest w jakimś sensie prawdą. Nie negując jednak roli jednostki w historii wydaje się, że problem jest głębszy, a przez to znacznie bardziej poważny. Patrząc z europejskiej perspektywy Izraelczycy nigdy się między sobą nie umówili, co do szokująco długiej liczby ważnych spraw. Izrael jest zatem państwem, które nie wie, czy ma konstytucję. Nie wie, dokąd sięgają jego granice, a nawet intencjonalnie ten problem rozmywa. Czy jest państwem świeckim czy religijnym? Czy opiera się na zasadzie etnicznej czy obywatelskiej? A zatem, czy jego arabscy obywatele są jego równoprawnymi właścicielami czy ledwo tolerowaną mniejszością? Żadna z tych spraw nie jest rozstrzygnięta i w odniesieniu do każdej istnieją różne, zazwyczaj skrajnie różne poglądy.

Czytaj więcej

Netanjahu wstrzymał reformę sądownictwa. Nie przerwano protestów w całym Izraelu

Ten poziom niedookreśloności jest jednak coraz trudniejszy do udźwignięcia, a pytania o to, jakie to państwo jest i dokąd zmierza, zadawane są coraz głośniej i z coraz większym niepokojem.

Na dodatek sól ziemi współczesnego Izraela – ludzie świeccy lub umiarkowanie religijni, nastawieni narodowo lecz nie fanatycznie, którzy pracują, płacą podatki, służą w wojsku i posyłają do wojska swoje dzieci, od lat mają wrażenie, że tracą wpływ na własne państwo. Zyskują go zaś grupy skrajne, które albo od odpowiedzialności za państwo się uchylają (ultraortodoksi) albo wyobrażają je sobie w sposób radykalnie odmienny (religijni nacjonaliści). I faktycznie Izrael od lat ewoluuje tylko w kierunku coraz większego nacjonalizmu i coraz większego wpływu religii na życie społeczne.

W warunkach izraelskiego ustroju, w którym mechanizmy gwarantujące zachowanie równowagi politycznej są relatywnie słabe, wszystkie te napięcia, obawy i dylematy zbiegają się w sporze o rolę Sądu Najwyższego, który występuje także jako quasi-trybunał konstytucyjny. Dla protestujących jest on ostatnią bariera przed tyranią parlamentarnej większości i demontażem gwarancji indywidualnych praw i swobód. Dla rządu i jego zwolenników – kastą niewybieralnych liberałów, którzy nie mogą pogodzić się z tym, że utracili rząd dusz i torpedują swoimi decyzjami wolę demokratycznej większości. Spór jest zatem realny, a jego stawka wysoka. Czy kryzys musiał wybuchnąć teraz, w takich okolicznościach i z taką siłą? Pewnie nie. Czy musiał wybuchnąć w ogóle? Raczej tak.

Po 12 tygodniach protesty przeciwko zmianom w sądownictwie osiągnęły pod koniec marca punkt kulminacyjny – 700 tysięcy ludzi na ulicach i strajk generalny. Nie działały lotniska, porty, banki, uczelnie i opieka zdrowotna. Takiej presji nie wytrzymałby żaden polityk i nie wytrzymał jej też Benjamin Netanjahu. Cofnął się o pół kroku i reformę zawiesił. Nie jest to koniec kryzysu, a zaledwie pauza, ale przynajmniej na chwilę emocje opadły. Powstaje jednak pytanie, jak Izrael znalazł się w takim punkcie.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Jak izraelska ulica reaguje na sądowe rewolucje
Polityka
Netanjahu odrzuca wezwanie Bidena do wycofania się z reformy sądownictwa
Publicystyka
Andrzej Łomanowski: Rosjanie znów dzielą Ukrainę i szukają pomocy innych
Publicystyka
Zaufanie w kryzysie: Dlaczego zdaniem Polaków politycy są niewiarygodni?
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Publicystyka
Marek Migalski: Po co Tuskowi i PO te szkodliwe prawybory?