W maju miną trzy lata od wszczęcia śledztwa w sprawie oszustwa, jakiego mieli się dopuścić kontrahenci ministerstwa zdrowia, sprzedając mu maski z Chin – chodzi o głośną „aferę maseczkową”. Tymczasem śledztwo, jak informuje nas Prokuratura Okręgowa w Warszawie, nadal jest prowadzone w sprawie, dotąd nikomu nie przedstawiono zarzutów.
– Postępowanie jest wielowątkowe, cały czas gromadzony jest materiał dowodowy, przesłuchiwani są świadkowie, zasięgane są opinie biegłych, w tym z zakresu informatyki. Wciąż trwają intensywne czynności – tłumaczy prok. Aleksandra Skrzyniarz, rzeczniczka prokuratury. Sprawa okazała się nieprosta.
Czytaj więcej
W tym roku ryzyko związane z COVID-19 i grypą będzie porównywalne, możliwe będzie zniesienie stanu zagrożenia wprowadzonego w 2020 r. - ogłosili przedstawiciele Światowej Organizacji Zdrowia.
Zawiadomienie do prokuratury złożył Janusz Cieszyński, ówczesny wiceminister zdrowia po tym, jak trzech kontrahentów odmówiło zwrotu pieniędzy za maski, które okazały się bezwartościowe dla służby zdrowia – nie spełniały wymogów WHO ochrony dla medyków przed koronawirusem. Wykazały to badania w polskim instytucie, które zlecił Cieszyński. Afera wybuchła po publikacji „Gazety Wyborczej”, która ujawniła kulisy sprawy – to, że jednym z kontrahentów była nowo założona firma żony Łukasza G., instruktora narciarskiego z Zakopanego, który znał prywatnie brata Łukasza Szumowskiego – ówczesnego ministra zdrowia. Dzięki tej znajomości G. udało się zaproponować partię masek.
Ministerstwo zdrowia zapłaciło za 120 tys. masek 5,5 mln zł (po 45 zł za sztukę) trzem firmom bez doświadczenia w hurtowym obrocie materiałami farmaceutycznymi – to pośrednicy nieruchomości, firma doradcza aptekarza z Małopolski oraz firma żony Łukasza G.