Ani PiS, ani KO nie uzyskały bezwzględnej większości, a prezydent ma zwołać Sejm w ciągu 30 dni od wyborów. Andrzej Duda formalnie nie musi wskazywać szefa partii, która uzyskała najwięcej głosów, jako osoby do przeprowadzenia konsultacji. Zważy szanse obu obozów i nie będzie ryzykował utraty wpływu na powołanie rządu?
W systemie rządów parlamentarnych, w którym podstawą istnienia rządu jest zaufanie większości Sejmu, ten wygrywa wybory, kto może taką większość stworzyć. A zatem prezydent może powierzyć misję tworzenia rządu albo temu ugrupowaniu, które zdobyło najwięcej głosów, albo koalicji legitymującej się posiadaniem bezwzględnej większości, to znaczy 231 mandatów poselskich. Ze względu na zasadę współdziałania władz prezydent powinien dążyć do powołania rządu na podstawie konsultacji, których wyniki uwzględniają faktyczny układ polityczny w Sejmie. Jeżeli zawiązana koalicja będzie dysponować odpowiednią większością, to prezydent powinien zwrócić się do niej o wskazanie kandydata na premiera i go desygnować. Tak już było nieraz w przeszłości, np. przy desygnowaniu Donalda Tuska na premiera do rządu koalicji PO-PSL.
Czytaj więcej
Siedem dni od postanowienia PKW ma obywatel na protest wyborczy albo referendalny.
Tak desygnowany premier ma 14 dni na uzyskanie bezwzględnej większości, a ponieważ na to posiedzenie przyjdą prawie wszyscy posłowie, powinien dostać poparcie 231 posłów. Wtedy będzie chyba realny test poparcia i umiejętności budowania większości?
Głosowanie nad wotum zaufania jest sprawdzianem poparcia poselskiego będącego podstawą koalicji. To jest czas na „sprawdzam”. Okaże się, czy koalicję wiąże rzeczywiste porozumienie, o którym zapewniano prezydenta.