Niby jest, bo gdyby było inaczej, dziś bylibyśmy tylko biernymi obserwatorami, a nie zaangażowanymi emocjonalnie kibicami. Tyle że z trzech turniejów finałowych Euro, w jakich Polacy brali udział, dwa zakończyły się rozczarowaniem, a jeden niedosytem.
Jak będzie tym razem? Nie wiemy, na tym zresztą polega urok piłki. Faworyci są zawsze ci sami: Francja, Hiszpania, Niemcy, Anglia, Włochy... Czasami wygrywa mniejszy, uboższy, mniej znany. My jesteśmy gdzieś w środku – między potęgami a kopciuszkami.
Leo Beenhakker po zwycięstwie Polski nad Belgią w Brukseli powiedział do tamtejszych dziennikarzy: „Gdyby brać pod uwagę tylko talent piłkarzy z Polski, to reprezentacja tego kraju powinna zajmować zawsze miejsce w pierwszej ósemce najlepszych w Europie". Belgowie z uznaniem kiwali głowami, bo przecież akurat przegrali z nami mecz, a w przeszłości też nie było im z Polską łatwo. Holenderski trener wypowiedział te słowa w roku 2006. Czy coś się od tamtej pory zmieniło? Poza nazwiskami piłkarzy niewiele. Belgia zajęła trzecie miejsce na mistrzostwach świata, z których my szybko odpadliśmy. I my mamy Roberta Lewandowskiego, a oni Kevina de Bruyne.
Atmosfera optymizmu poprzedzająca starty Polaków w ważnych turniejach przybiera czasami formy dalekie od zdrowego rozsądku. Zawsze znajdzie się jakiś powód dający podstawy do myślenia o naszej reprezentacji, jakby jechała po pierwsze miejsce lub co najmniej po medal. W roku 2012 były to własne stadiony, w latach 2016 i 2018 sympatyczny trener Adam Nawałka, roztaczający swój czar, mimo że z jego wypowiedzi nie zachowały się żadne głębsze myśli.
Tym razem podstawą, na której budujemy optymizm, jest Robert Lewandowski. Słusznie. Mamy najlepszego piłkarza na świecie, więc mamy też prawo oczekiwać gry i wyników godnych jego i naszych ambicji.