Skoro władza uznała, że 45 milionów pełnoletnich Francuzów może bezpiecznie pójść w niedzielę do urn, to epidemią przejmować się nie warto. Taki wniosek wyciągnęła najwyraźniej ogromna część obywateli republiki. Media społecznościowe obiegły w weekend filmiki pokazujące tłumy w parkach Paryża (dzień później zostały zamknięte), tłok na uliczkach historycznego centrum Strasburga, ścisk na Promenadzie Anglików w Nicei.
– Niczego nie zrozumieli – miał zdaniem francuskich mediów powiedzieć Emmanuel Macron swoim najbliższym współpracownikom. Tyle że nawet jego żona Brigitte nie zrezygnowała w weekend ze skorzystania z pięknego, wiosennego słońca, aby przejść się po centrum stolicy.
We Francji od niedzieli obowiązują daleko posunięte restrykcje w funkcjonowaniu wielu instytucji. Nie działają szkoły, zamknięte są kafejki, nie ma wstępu do muzeów i urzędów. Odwołano 90 proc. lotów i połowę połączeń kolejowych.
Mimo to, widząc, z jaką dezynwolturą jego rodacy traktują epidemię, prezydent w poniedziałek wieczorem miał wystąpić przed narodem i ogłosić jeszcze dalej idące restrykcje. Mówiono, że w Pałacu Elizejskim rozważane jest wprowadzenie godziny policyjnej od 18.00 i wyprowadzenie na ulice armii, która miałaby ten zakaz egzekwować.
W niedzielę zakażonych było prawie 5,5 tys. osób, co oznacza, że co 72 godziny ich liczba podwaja się. – Jesteśmy na granicy naszych możliwości, a dopiero nadchodzi fala osób, które będą potrzebowały pomocy – ostrzegł Philippe Javin, dyrektor paryskiego szpitala Georges Pompidou.