Po naciskiem swojego właściciela Jeffa Bezosa „Washington Post” po raz pierwszy od lat zrezygnował ze wskazania, kogo popiera w wyścigu o Biały Dom. Ale nie Władimir Putin. On kontynuuje już całkiem długą tradycję. W 2004 roku postawił na George’a W. Busha, oficjalnie, aby ten dokończył interwencję w Iraku i zapobiegł w ten sposób rozprzestrzenianiu się terroryzmu. Cztery lata później jego faworytem był już jednak demokrata Barack Obama, podobnie jak w 2012. To był strzał w dziesiątki. Prezydent USA nie zareagował, gdy Baszar Assad użył broni chemicznej przeciw rebelii w Syrii, co było jasnym sygnałem dla Kremla, że nie postawi się, gdy Rosja przejmie Krym.
Ale w 2016 i 2020 r. Moskwa znów wróciła do republikanów. Tylko już innych: zarażonych izolacjonizmem przez Donalda Trumpa.
Oficjalnie Putin zapowiedział, że chciałby zwycięstwa Kamali Harris. Ale to tylko zasłona dymna
Jak będzie tym razem? W sierpniu we Władywostoku Putin oświadczył, że „jego” kandydatem był Joe Biden, ale skoro się wycofał, stawia na Kamalę Harris. – Ona ma taki pełen ekspresji, zaraźliwy uśmiech – przekonywał.
Następnego dnia Trump przyznał, że nie wie, czy „traktować tę deklarację jako przysługę czy raczej Rosjanin właśnie go obraził”. Dziś jednak wiadomo, że chodziło o to pierwsze. Rozpylenie swoistej zasłony dymnej, która przekona przynajmniej niektórych wyborców, że niewygodne dla kandydata republikanów więzi z Moskwą faktycznie nie istnieją.
Czytaj więcej
Czy wypowiedzi Władimira Putina o Kamali Harris i o tym, kto powinien być mediatorem w rozmowach pokojowych pomiędzy Rosją i Ukrainą, to sygnał wysłany do USA i administracji Joe Bidena? O tym w podcaście „Rzecz w tym” rozmawiają Michał Płociński i Jędrzej Bielecki.