Amerykanie zwykle nie biorą pod uwagę kwestii międzynarodowych, gdy przychodzi do walki o Biały Dom. Tym razem jest jednak inaczej. Na każdym wiecu Donald Trump jest pytany o to, czy wygasi zagraniczne wojny, jeśli zostanie prezydentem. Chodzi w szczególności o Ukrainę i Bliski Wschód.
Tak się dzieje, bo po porażce interwencji w Iraku miliarder zdołał przejąć w 2016 roku kontrolę nad Partią Republikańską, wykorzystując silne tendencje izolacjonistyczne w amerykańskim społeczeństwie. I wciąż na tym gra. Przedstawia Kamalę Harris jako „słabą” liderkę, która nie jest w stanie narzucić woli Ameryki na świecie. Symbolem tej rzekomej „słabości” odchodzącej administracji Joe Bidena były uwłaczające warunki wycofania się Amerykanów z Afganistanu, nawet jeśli decyzja w tej sprawie została podjęta jeszcze za pierwszej kadencji Trumpa.
Czytaj więcej
Ukazały się wyniki najnowszego sondażu Reuters/Ipsos. Badanie przeprowadzono na grupie 4 129 dorosłych obywateli USA, z czego 3 481 stanowią zarejestrowani wyborcy, a 3 307 deklaruje, że zamierza wziąć udział w wyborach.
Ale wojna na Bliskim Wschodzie, a w szczególności pacyfikacja Strefy Gazy, w której wedle źródeł palestyńskich miało już zginąć ponad 42 tys. osób, też jest dla części elektoratu sygnałem, że Biden nie jest w stanie narzucić swojej woli nawet najbliższym sojusznikom. Ma to szczególne przełożenie w Michigan, jednym z siedmiu wahających się stanów, od których zależy wynik wyborów 5 listopada. Tu na 10 mln mieszkańców ok. 400 tys. stanowią Amerykanie arabskiego pochodzenie. Za czasów Baracka Obamy stosunkiem 2:1 głosowali oni na demokratów. Jednak dziś są równo podzieleni między Trumpem i Harris. Tak się dzieje, bo ich zdaniem kandydatka demokratów i sam Joe Biden nadmiernie wspierają Izrael mimo łamania przez ten kraj praw człowieka. To może rozstrzygnąć o wyniku wyborów w Michigan, gdzie wedle najnowszych sondaży Harris ma nad Trumpem przewagę mniejszą niż 1 pkt proc.
Joe Biden nie cierpi Beniamina Netanjahu. Ale musi z nim współpracować
Harris, podobnie jak każdy poważny kandydat na prezydenta USA, nie może sobie jednak pozwolić na otwarty spór z Izraelem. Nie chodzi tylko o znaczenie wpływowej mniejszości żydowskiej w Stanach.