Joe Biden pozostanie jeszcze w Białym Domu przez pięć miesięcy, do oficjalnego przekazania władzy swojemu następcy. Jednak to w ten wtorek (czasu polskiego) Ameryka była świadkiem jego symbolicznego pożegnania. Owacji na stojąco na Konwencji Demokratycznej w Chicago nie było końca. Emocje rozgrzanych delegatów czy słuszny dowód uznania dla polityka, którego należy zaliczyć do grona największych prezydentów Ameryki?
W perspektywy Polski z pewnością trzeba mówić o tym drugim. Utrącenie lex Tusk, które miało wykluczyć w zeszłym roku z udziału w wyborach lidera opozycji pod sfabrykowanymi zarzutami ulegania wpływom rosyjskim i utrzymanie prawa TVN do pozostania na falach, czyli tak naprawdę uratowanie wolności słowa: już tylko te dwa przykłady interwencji Ameryki w polskie życie polityczne wystarczą, aby uznać Joe Bidena za zbawcę polskiej wolności. Gdyby wtedy na jego miejscu był Donald Trump, istnieje duże prawdopodobieństwo, że dziś rzeczywiście mielibyśmy Budapeszt w Warszawie: reżim, w którym procedury demokratyczne mają zasadniczo już tylko fasadowy charakter.
Czytaj więcej
Sejm ostatecznie uchwalił nowelę do ustawy o komisji, która ma badać rosyjskie wpływy w Polsce.
Taka polityka dla Ameryki nie była łatwa przynajmniej z dwóch powodów. Po rozpoczęciu w lutym 2022 roku rosyjskiej inwazji na Ukrainę Polska nabrała dla Stanów szczególnego znaczenie. Stała się zapleczem dla walczącego z Rosjanami narodu. Bez bliskich relacji z władzami w Warszawie Amerykanie nie mogliby więc skutecznie przyjść z odsieczą Ukraińcom. Stąd aż dwie wizyty Joe Bidena w Warszawie, które PiS mógł łatwo wykorzystać jako dowód, że Waszyngton popiera nacjonalistyczny populizm w naszym kraju. Biały Dom zdołał jednak znaleźć formułę, która pozwala z jednej strony twardo bronić rządów prawa nad Wisłą, a z drugiej wypracować dobrą współpracę wojskową z Polską: to za Bidena, a nie Trumpa nastąpił skokowy wzrost obecności amerykańskich sił zbrojnych w naszym kraju.