Kończąca się kampania wyborcza domaga się opisu. Gdyby szukać jednego słowa, najtrafniej wskazującego, co było zasadniczym jej tematem, to byłoby nim „bezpieczeństwo”. Zewnętrzne i wewnętrzne.
Pole konfrontacji zostało wybrane przez obóz rządzący, który uważał, że na nim może łatwo pokonać konkurentów. Dlatego pytania referendalne dotyczą właśnie tej tematyki – zburzenia muru, „przymusowej” relokacji imigrantów, podwyższenia wieku emerytalnego, wyprzedaży majątku narodowego. Wszystkie tematy zwiastują zagrożenie – ze strony białoruskiego reżimu, „dyktatu” Brukseli, konieczności „pracy aż do śmierci”, utraty „narodowych skarbów”.
Wokół poczucia bezpieczeństwa zbudowana była także istotna część kampanii PiS nie tylko referendalnej, ale także parlamentarnej. Jarosław Kaczyński straszył wyborców: powrotem Tuska, niemiecką dominacją, „hordami” migrantów, bezrobociem, wyprzedażą lasów państwowych, seksualizacją dzieci i całym zestawem „strachów na Lachy”, które stosuje już od wielu lat. Od co najmniej ośmiu – skutecznie.
Strach ratuje życie
Druga strona także próbowała rodaków przestraszyć: pol-exitem, hiperinflacją, brakiem paliw na stacjach benzynowych, skalą korupcji i złodziejstwa czy załamaniem służby zdrowia. Ale szło jej, jak zwykle, nieco gorzej niż wprawionej w dziele przerażania Polaków Zjednoczonej Prawicy.
Poczucie zagrożenia ma długą ewolucyjną przeszłość i kolosalną polityczną przyszłość. Wielokrotnie o tym pisałem, więc tylko pokrótce przypomnę, że jest ono naszą prymarną emocją, towarzyszącą nam od trzech milionów lat, jako rodzajowi homo, oraz od trzystu tysięcy lat, jako gatunkowi homo sapiens. Ratowało życie naszym antenatom na afrykańskiej sawannie, na której przeżywali raczej ci przewrażliwieni na punkcie bezpieczeństwa niźli beztroscy obserwatorzy zagrożeń. Nasz mózg szybciej i gwałtowniej reaguje na potencjalne ryzyko niż na potencjalną korzyść. Bardziej boleje nad ewentualną stratą, niż oczekuje możliwych zysków. Tacy jesteśmy. My, ludzie.