Po fali rewolucji, która ponad dekadę temu przeszła przez kraje arabskie i obaliła kilku dyktatorów, tylko w Tunezji można było mówić o zmianie na lepsze, o demokracji. Miała prawdziwe wybory, pluralizm polityczny, rządy z wielobarwnymi koalicjami, debaty, silne organizacje pozarządowe i związki zawodowe. Teraz rozmontowywanie demokracji dobiega końca. Prezydent Kais Saied zabrał się do tego prawie rok temu, rozwiązując parlament i rząd. Na 25 lipca zapowiedział referendum konstytucyjne.
O projekcie nowej konstytucji, którą przedstawiono w ostatni czwartek, Said Benarbia z Międzynarodowej Komisji Prawników (ICJ) napisał: „przewiduje rozpasany system prezydencki, ze wszechmocnym prezydentem, bezsilnym parlamentem i bezzębnym wymiarem sprawiedliwości”.
Czytaj więcej
Kraj nadal nie ma rządu. Prezydent przedłużył zawieszenie parlamentu. Bezterminowo.
– Sposób, w jaki Saied myśli o przyszłości Tunezji, jest autorytarny. A władza, którą przewiduje dla prezydenta projekt konstytucji, jest większa niż kiedykolwiek – mówi „Rzeczpospolitej” Ahmed ar-Rauf Unajes, emerytowany dyplomata, który był szefem MSZ Tunezji w 2011 r., zaraz po obaleniu dyktatora Zina al-Abidina Ben Alego.
Władza większa niż kiedykolwiek, czyli także niż w czasach Ben Alego. I Saied ją zapewne uzyska, bo referendum konstytucyjne nie przewiduje żadnej bariery w postaci frekwencji. Jak przewidują eksperci, będzie niska, ale wśród głosujących większość opowie się za. Część partii i organizacji już wezwała do bojkotu.