To miały być tylko jednorazowe incydenty w długiej historii francuskiego socjalizmu i gaullizmu. W 2017 r. Emmanuel Macron odciął się od François Hollande’a, który wyciągnął go z politycznego niebytu, i w opozycji do Partii Socjalistycznej, z której się wywodził, stworzył ruch La République en marche, na którego fali zdobył Pałac Elizejski. Afera korupcyjna pogrążyła zaś w decydującym momencie kampanii faworyta tamtych wyborów, kandydata gaullistowskich Republikanów François Fillona. Efekt: to reprezentująca skrajną prawicę Marine Le Pen zmierzyła się w drugiej turze z Macronem.
Pięć lat później okazuje się jednak, że kandydaci obu umiarkowanych ugrupowań nie otrzymali wspólnie nawet 10 proc. i wypadli z decydującej rozgrywki. Bo też ich upadek nie był tylko związany z mistrzowskim zagraniem taktycznym Macrona. Unaoczniał także otwarcie zdawałoby się dawno zabliźnionych ran.
Ideologia Le Pen ma we Francji długą tradycję. Korzenie czerpie z bulanżyzmu: nacjonalistycznego ruchu pod wodzą generała Georges’a Boulangera, który pod koniec XIX wieku dążył do obalenia młodej demokracji III Republiki. Odnajdujemy ją też w środowiskach kolaborującego z hitlerowskim okupantem reżimu Vichy. A także z kampanią Pierre’a Poujade’a, który u progu powstania V Republiki starał się w imię obrony interesów drobnej burżuazji podważyć ówczesny parlamentaryzm. Dziś do tego sposobu myślenia przyznaje się aż jedna trzecia Francuzów: wyborców Le Pen, ale też Érica Zemmoura i Nicolasa Dupont-Agnana. Nagle stało się jasne, że demokracja we Francji, w tym jej wersja ustrojowa zbudowana przez de Gaulle’a, wcale nie zapuściły tak głębokich korzeni: wielu wyborców jest gotowych poświęcić związane z nią wartości za obietnice większej ilości chleba.
Ze swojej natury podział sceny politycznej na trzy ośrodki jest o wiele bardziej wybuchowy niż na dwa: niepomiernie trudnej jest w nim zbudować większość
Ale za tym sukcesem kryje się też inny upiór z przeszłości: nierozliczone dziedzictwo kolonializmu, w tym w szczególności wojny w Algierii. Z tą ostatnią należy wiązać sukces Zemmoura, który z rodziną repatriował się z departamentów zamorskich po południowej stronie Morza Śródziemnego. Dotychczasowa narracja głosiła, że Francja definitywnie zamknęła tamten rozdział, bo odnalazła się w Unii. Tyle że po wielkim poszerzeniu na Wschód Wspólnota wymknęła się spod kontroli Paryża. Przestała być drugą Francją, tylko większą. A mit, że bycie Francuzem jest tak atrakcyjne, iż każdy emigrant z Maghrebu tylko marzy, aby się nim stać, legła w gruzach, gdy okazało się, że 7-mln społeczność wyznawców islamu w znacznym stopniu żyje własnymi wartościami, własnym życiem. W ten sposób, jak w czasie dekolonizacji, na plan pierwszy wyszła konfrontacja między „prawdziwymi” Francuzami a tymi tylko „z dowodu osobistego” – muzułmanami. Nie wystrzegł się jej Macron, powierzając kierowanie MSW pryncypialnemu Géraldowi Darmaninowi.