Burza wokół premii członków rządu jest tylko fragmentem większej dyskusji o wynagrodzeniach urzędników, która trwa już od dawna. Temat jak bumerang powraca co kilka miesięcy – jak nie przy nagrodach, to przy corocznych oświadczeniach majątkowych. Argumenty nie wychodzą zwykle poza wyświechtane hasła, od „to jest niemożliwe, żeby ktoś za tyle pracował" (słynna rozmowa minister Elżbiety Bieńkowskiej z szefem CBA Pawłem Wojtunikiem) po „Wstyd, oddajcie kasę" (motto najnowszej kampanii PO „Konwój wstydu"). Niestety, kolejne akty tej sztuki nie wnoszą nic nowego i nie przybliżają nas do odpowiedzi, ile powinni zarabiać najważniejsi urzędnicy publiczni.
Pół miliona dla ministra
Wytykanie palcem „złodziei" jest prostą, ale i prostacką strategią marketingu politycznego. Podobnie zresztą jak nagłe obniżanie wynagrodzeń polityków czy urzędników. Nieistotne, że to droga donikąd. Dyskusja o wysokości zarobków ministrów jest przeważnie niekonkluzywna, bo wysokość ta nie wynika z wyceny rynkowej. Trudno ją więc porównywać ze stawkami kadry zarządzającej w sektorze prywatnym, zwłaszcza że w ostatnich latach urosły one nierzadko do horrendalnych rozmiarów.
W większości państw demokratycznych z gospodarką rynkową menedżerowie publiczni (rozumiani także jako ministrowie i najwyżsi urzędnicy) zarabiają mniej niż ich prywatni odpowiednicy. Nie jest to do końca logiczne – odpowiedzialność za decyzje podejmowane przez premiera rządu i skala ich trudności są o wiele większe niż w przypadku prezesa firmy produkującej nabiał albo garnitury. Trudno jednak oczekiwać, aby wyborcy, których połowa zarabia na rękę mniej niż 2500 zł miesięcznie, będą zachwyceni zarobkami premiera w wysokości 20 tys. zł, a takie jest obecnie w przybliżeniu przeciętne miesięczne wynagrodzenie szefa rządu po uwzględnieniu dodatków, ekwiwalentów, premii czy nagród.
Problem polega na tym, że w takich dyskusjach zawsze trzeba znaleźć obiektywizujący punkt odniesienia. Bez niego każda suma będzie jednocześnie i za mała, i za duża. Co prawda zdrowy rozsądek podpowiada, że zarobki najwyższych urzędników państwowych nie powinny być zbyt niskie, ale nie bardzo wiadomo, co miałoby to oznaczać w praktyce. 10 tys. zł miesięcznie? 20 tys.? A może 50 tys.? Zdrowy rozsądek czy intuicja często się przydają, ale w tym przypadku niezbędny jest pewniejszy punkt odniesienia. Mogą nim być wynagrodzenia najwyższych urzędników w innych państwach rozwiniętych, mierzone w ujęciu względnym, czyli np. w relacji do produktu krajowego brutto na głowę mieszkańca (PKB per capita). Zgodnie z danymi zaprezentowanymi w raporcie Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) „Government at a glance 2017" są państwa, w których zarobki analizowanej grupy sięgają dziesięciokrotności PKB per capita (Australia, Włochy), a nawet są jeszcze wyższe (Kolumbia, Meksyk). Polska to jednak nie Ameryka Południowa. W większości krajów europejskich relacja ta bliższa jest cztero–pięciokrotności (np. w Austrii, Estonii, Finlandii, Grecji, Holandii, Islandii, Norwegii, Szwecji; tak jest również USA). Choć średnia dla tego współczynnika w państwach OECD wynosi około sześciu, przyjmijmy, że pięciokrotność PKB per capita stanowi racjonalną wysokość.
Co to oznacza? Przy założeniu, że wartość PKB per capita dla Polski, mierzona parytetem siły nabywczej, wynosi przy aktualnym kursie złotego do dolara ok. 100 tys. zł, premier i ministrowie powinni zarabiać pół miliona złotych brutto rocznie, czyli około 30 tys. zł miesięcznie na rękę. Najlepiej, aby wynagrodzenia takie były wypłacane w postaci pensji zasadniczych, bez żadnych dodatków, wyrównań czy ekwiwalentów. Co jednak najważniejsze, także bez premii, które z założenia są uznaniowe, a co za tym idzie – zasadniczo kontrowersyjne. Zresztą na jakiej podstawie można wypłacić ministrowi nagrodę? Za 100-proc. frekwencję na posiedzeniach rządu? Za zrealizowanie obietnic wyborczych? Za wysokie noty w sondażach?