Ślepo za liderem kroczy dziesięcioletni Jojo Betzler (fenomenalny Roman Griffin Davis), gorliwy członek Hitlerjugend, który zrobi wszystko, by dostać się do armii i wziąć udział w prawdziwej wojnie. Pomaga mu w tym wyimaginowany przyjaciel, sam Führer. Podczas szkolenia okazuje się, że chłopiec nie jest w stanie skręcić karku królikowi i staje się obiektem drwin. Dostanie przezwisko idealnie wyrażające jego tchórzostwo – Rabbit (z ang. królik). Jakby tego było mało, ulega wypadkowi, nieudolnie ciskając granatem, zostaje więc oddelegowany do mniej niebezpiecznych zajęć. Większość czasu spędza więc w domu, w którym – ku jego zdumieniu i przerażeniu zarazem – matka (Scarlett Johansson) w tajemnicy daje schronienie nastoletniej Żydówce imieniem Elsa (także fenomenalna Thomasin McKenzie).
Jojo na pozór robi to, co jego rówieśnicy – pali książki, kolportuje ulotki, uczy się, jak rozpoznać wroga. We wszystkim uczestniczy energicznie, ale z pewnym dystansem. Ma bowiem zdolność do refleksji i o wiele za dobre serce. Nic więc zaskakującego, że napotykając na swej drodze Elsę, która – o dziwo! – ani nie śmierdzi brukselką, ani tym bardziej nie ma ogona czy rogów, młody fanatyk, jak nazywa go matka, musi zweryfikować dotychczasowe poglądy. I choć z początku nie w smak mu przebywanie pod jednym dachem z intruzem, którego wydać nie może z obawy o los rodziny, postanawia wykorzystać okazję, by dowiedzieć się więcej o znienawidzonej rasie i przygotować poradnik dla pozostałych członków organizacji. Ostatecznie – jak nietrudno się domyślić – pozna zupełnie inną prawdę.
Odmówienie Hitlerowi powagi nie jest niczym nowym w kinie. Wręcz personalnie atakował go, stawiając tym samym czoło antysemityzmowi, Charlie Chaplin w „Dyktatorze" (1940). Naśmiewał się z niego także kontrowersyjny jak zwykle Ernst Lubitsch, każąc mu hajlować samemu sobie w „Być albo nie być" (1942). W czasie wojny te akty miały znaczenie. Współcześnie, gdy przywódca III Rzeszy nie stanowi już realnego zagrożenia, dworowanie z niego wydaje się bezcelowe, czego dobrym przykładem jest „Ambassada" (2013) Juliusza Machulskiego. Ale już traktując go jako symbol zła, rozprzestrzeniającego się w formie radykalnego nacjonalizmu choćby, całość nabiera nowego wymiaru, a karykatura i komizm mogą się okazać odpowiednimi narzędziami do walki.
Warto przy tym pamiętać, że w Hitlera wciela się tu sam reżyser. W wykonaniu Waititiego dyktator staje się postacią przejaskrawioną i infantylną, niemal możliwą do polubienia przez widza, zwłaszcza że filtrowaną przez Bogu ducha winnego chłopca, wychowującego się bez ojca i wciąż pamiętającego zmarłą siostrę, nieodpornego jeszcze na wpływy oraz niemającego zielonego pojęcia o tym, co naprawdę dzieje się na frontach.