Sojuszowi potrafiliście się postawić w czasach wspólnych rządów, odrzucając rządową ustawę o winietach, które mieliby wykupywać kierowcy.
Podjęliśmy decyzję, że nie głosujemy za winietami. Już nawet nie pamiętam argumentów, jakie wtedy padały. Nie sądziliśmy, że z tego powodu dojdzie do zerwania koalicji. Przecież Leszek Millera na tym przegrał, wylądował nawet w Samoobronie.
Wam też nie było łatwo w kolejnych wyborach.
Nie, nie było. Ale przetrwaliśmy.
A to nie było tak, że Waldemar Pawlak chciał wygryźć Jarosława Kalinowskiego z funkcji prezesa i zorganizował mu wewnętrzną opozycję, która nieustannie stawiała lidera pod ścianą?
Nie łączyłbym winiet z walką o władzę w PSL. Oczywiście jakiś element rywalizacji między Kalinowskim a Pawlakiem istniał. Ale nie to było przyczyną, że wystąpiliśmy przeciwko winietom.
To dlaczego Kalinowski został w 2005 roku odwołany z funkcji prezesa, a zastąpił go Pawlak? I to mimo że wychwalaliście Kalinowskiego pod niebiosa za twardą postawę podczas negocjowania warunków członkostwa w Unii Europejskiej?
Cóż, wynik wyborczy był słaby i wtedy pojawiły się takie głosy „niech Pawlak wróci". W PSL demokracja jest szalenie rozbudowana. Każdy się może wypowiedzieć, nawet wygarnąć szefowi i przeżyć. Nie da się ukryć, że w 2005 roku dobrego wyniku nie zrobiliśmy. Natomiast dlaczego Pawlak przegrał rywalizację o fotel prezesa PSL z Januszem Piechocińskim, jest dla mnie do dzisiaj niezrozumiałe. PSL współrządziło, Pawlak był wicepremierem, a działacze postanowili go wymienić na nowego szefa.
Ma pan pomysł, dlaczego do tego doszło? Może chodziło o to, że Pawlak usunął ze stanowiska innego mocnego człowieka PSL, czyli Marka Sawickiego, a ten mu się odpłacił?
Moim zdaniem Pawlak przegrał na własne życzenie, ale nie z powodu Sawickiego. I Pawlak, i Piechociński jeździli na wszystkie zjazdy wojewódzkie przed kongresem PSL i obaj na nich przemawiali. Rzecz w tym, że Pawlak zawsze występował z tym nieszczęsnym tabletem. Zabierał go nawet na mównicę i to się ludziom nie podobało. A wychodził Piechociński, krasomówca, i bez tabletu przedstawiał pomysły. Być może część ludzi uznała, że Piechociński będzie lepszym przywódcą. Można powiedzieć, że tablet zatopił Pawlaka (śmiech).
A pan był za Pawlakiem czy Piechocińskim?
Ja wtedy uszkodziłem nogę na nartach i kongres oglądałem w telewizji. Jednak gdy zobaczyłem klękającego Piechocińskiego, pomyślałem: „Koniec świata! Chłopie, tu nie ma co klękać, tylko brać się do roboty". Dla niego wygrana była chyba takim zaskoczeniem, nie wiedział, co zrobić. No a potem też nie było lepiej. Gdy Janusz wszedł do rządu jako wicepremier, nie bardzo sobie radził w roli lidera mniejszej partii koalicyjnej. Pawlak był godnym partnerem dla Donalda Tuska, a Janusz Piechociński był uległy, szczególnie wobec Ewy Kopacz. Za bardzo jej we wszystkim ustępował
Przecież to za premier Kopacz Władysław Kosiniak-Kamysz przeforsował swoje „kosiniakowe" i inne pomysły.
To była jego osobista zasługa. Tylko dzięki jego uporowi udało się to zrobić. Gdyby parę razy ostro się nie postawił, nie przewalczył filozofii obowiązującej w PO, że na nic pieniędzy nie ma, to „kosiniakowego" by nie było. Ten brak umowy koalicyjnej spisanej na papierze to był wielki błąd Pawlaka. Gdy coś się koalicjantowi nie podobało, to mógł to odrzucić, mówiąc, że nie było tego w uzgodnieniach. A gdy mu się coś spodobało, mógł wziąć za własne. Tak np. było ze „schetynówkami", czyli programem budowy dróg lokalnych. Przecież wymyślił to Janek Łopata i przedstawił podczas spotkania PSL z premierem, a potem się okazało, że to program ówczesnego szefa MSWiA Grzegorza Schetyny. Ale pal sześć autora, grunt, że znalazły się pieniądze na drogi. Mnie osobiście najbardziej raził lekceważący, a nawet pogardliwy stosunek niektórych posłów PO do naszych działaczy. Wyszło to chociażby na taśmach Sławomira Neumanna. Parę razy Platforma miała ze mną przeprawę z tego powodu.
Rzeczywiście czasami zachowywał się pan tak, jakby był w opozycji.
Tak mówiono. Niektórzy moi koledzy dogadywali mi: „Ty się lepiej do PiS zapisz". W ostatniej kadencji koledzy mieli do mnie pretensję, że nie popierałem wniosków o odwołanie ministra rolnictwa. Najpierw Krzysztofa Jurgiela, potem Jana Krzysztofa Ardanowskiego. Tłumaczyłem, że minister rolnictwa jest pośrednio moim szefem, bo Zakład Doświadczalny w Kołudzie Wielkiej, którego jestem dyrektorem, podlega Instytutowi Zootechniki w Krakowie, a instytut – ministrowi rolnictwa. Gdybym miał być lojalny wobec partii, to powinienem zrezygnować z funkcji dyrektora. A skoro zależy mi na tej pracy, to nie powinienem podpisywać się pod wnioskiem o odwołanie mojego przełożonego.
No właśnie, nie był to konflikt interesów?
Był. Ale miałem też inny argument – Jan Krzysztof Ardanowski, gdy został ministrem rolnictwa, podjął trzy dobre dla mojego zakładu decyzje, których nie chciał podjąć ani Krzysztof Jurgiel, ani Marek Sawicki, ani Staszek Kalemba. Dostaliśmy m.in. odszkodowanie za suszę i dofinansowanie z budżetu przy ubezpieczaniu płodów rolnych. Zamiast 160 tys. zł zapłaciliśmy tylko 60 tys. zł. Takie same decyzje zostały podjęte wobec innych zakładów podlegających ministrowi rolnictwa, czyli można powiedzieć, że minister Ardanowski zadbał o swoje zakłady. Dlatego nie zasłużył na odwołanie.
Ale w PSL miano panu za złe taką postawę. Niektórzy pana koledzy mówili, że jest pan człowiekiem aktualnego ministra rolnictwa.
Przyznaję, trochę mnie za to krytykowali. Z punktu widzenia polityki partyjnej czy interesów klubu trudno im się dziwić. Ja jednak twierdzę, że postępowałem uczciwie, bo musiałbym przestać być dyrektorem, a bardzo lubię i szanuję tę pracę. W 2012 roku zrezygnowałem z zawodowego posła, żeby pracować w moim zakładzie i uważam, że to była jedna z najmądrzejszych decyzji zawodowych w moim życiu.
Dlaczego?
Po wyborach 2011 roku przeanalizowałem wyniki i okazało się, że w obwodach wiejskich, a nawet rolniczych, z PSL wygrywał nawet Janusz Palikot. Pomyślałem wtedy, że trzeba skończyć z zawodem posła i pójść do pracy. Bo ja każdorazowo wyszarpywałem ten mandat. A skoro rolnicy zaczęli wybierać Palikota, to uznałem, że nie ma się co szarpać. I tak wróciłem do normalności. Nie żałuję czasu przepracowanego w Sejmie, ale gdybym dzisiaj miał powiedzieć, który okres zawodowy uważam za najlepszy, to powiedziałbym: wicewojewoda bydgoski i dyrektor zakładu hodującego gęsi.
A co panu najbardziej utkwiło w pamięci z kariery poselskiej?
Najwięcej nerwów kosztowała mnie walka o województwo kujawsko-pomorskie. Z Sejmu do Senatu poszła ustawa z 17 województwami, a wróciła tylko z 16 – bez kujawsko-pomorskiego. Za sprawą senator Alicji Grześkowiak Toruń poszedł do Gdańska, czyli Pomorskiego, Bydgoszcz do Poznania, Włocławek do Łodzi. Około północy rozpoczęło się głosowanie za poprawkami Senatu. Tak bardzo to przeżywałem, że po głosowaniu nie wiedziałem, czy jest to województwo, czy go nie ma, ale z tyłu sali plenarnej usłyszałem, jak Anna Bańkowska z SLD woła do mnie: „Eugeniusz, jest województwo!".
Dlaczego to było takie ważne?
No jak to? Jestem z tego województwa i ma go nie być?
32 inne województwa zlikwidowano.
Ale niech pani popatrzy na kształt tego województwa – ładnie skrojone, zwarte, taka Polska w miniaturze... To jeden nerwowy moment w mojej karierze, a drugi to głosowanie nad podwyższeniem wieku emerytalnego. Ale opowiem też zabawną historię. W 2003 roku, krótko przed kongresem Samoobrony poszedłem do siłowni sejmowej i widzę jakieś poruszenie wśród personelu. Okazuje się, że na basen przyszedł Andrzej Lepper z kilkoma politykami Samoobrony, w towarzystwie kamer. Pomyślałem – poczekam na nich. Bo gdy się wychodzi z basenu, trzeba przejść przez siłownię. Wyszli we czterech – Lepper, Krzysztof Filipek, Janusz Maksymiuk i Stanisław Łyżwiński. Mówię do Leppera: „Panie przewodniczący, dawaj pan najmocniejszego z Samoobrony, zobaczymy, kto silniejszy: PSL czy Samoobrona". Na to Lepper mówi: „To może spróbujemy się na boks". Bo on boksował. Ja na to, że nie walczylibyśmy w tej samej wadze. „To może sprawdzimy, kto ile wyciśnie kilogramów" – mówi Lepper. Zgodziłem się. Lepper przyłożył się do ok. 80 kg i jakoś mu nie idzie. „Co jest, panie przewodniczący" – mówię do niego. „Myślałem, że od 80 kg to będziemy zaczynali". A Lepper na to: „Jak pan taki mocny, to niech pan spróbuje". Nie wiedział, że w szczytowej formie wyciskałem 150 kg, więc te 80 kg podrzuciłem kilka razy bez większego wysiłku. Lepper zmarkotniał i powiedział do swojej obstawy: „Chodźmy stąd, Kłopotkowi nie warto się narażać".
—rozmawiała Eliza Olczyk (tygodnik „Wprost")
Eugeniusz Kłopotek Zootechnik, doktor nauk rolniczych, polityk. W latach 80. naczelnik gminy Warlubie, potem w Urzędzie Wojewódzkim w Bydgoszczy, w latach 90. wicewojewoda. Od 1977 r. w Zjednoczonym Stronnictwie Ludowym, potem w PSL. Pięć razy wybierany na posła. Dyrektor Zakładu Doświadczalnego w Kołudzie Wielkiej