Eugeniusz Kłopotek: Tablet zatopił Pawlaka

I z SLD, i z Platformą mieliśmy zawsze ten sam problem – obie partie próbowały pomniejszyć znaczenie PSL. A przecież ani jedni, ani drudzy bez nas nie mogli rządzić, więc powinni nas szanować - mówi Eugeniusz Kłopotek, poseł PSL.

Publikacja: 18.10.2019 10:00

Pięć kadencji w Sejmie, a kampanii wyborczych jeszcze więcej... Wystarczy – mówi Eugeniusz Kłopotek.

Pięć kadencji w Sejmie, a kampanii wyborczych jeszcze więcej... Wystarczy – mówi Eugeniusz Kłopotek. Na zdjęciu podczas kampanii do Parlamentu Europejskiego, Warszawa, maj 2004 r.

Foto: reporter

W mijającym tygodniu wziął pan udział w ostatnim posiedzeniu Sejmu. Nie żal panu trochę?

Pięć kadencji, 20 lat. Wystarczy. Od czasu do czasu zajrzę tutaj, jeżeli będzie trzeba, ale powrotu w charakterze parlamentarzysty nie przewiduję.

Zapowiada się fascynująca kadencja.

To prawda, mamy teraz w Sejmie wszystkich – od Sasa do lasa. I nieznaczną, ale jednak przewagę opozycji w Senacie. Na pewno PiS podejmie próbę podkupienia kogoś.

Wilcze prawo partii rządzącej.

Aprzed nami wybory prezydenckie, które nie będą takie łatwe dla PiS, jak się wydawało. Tym bardziej że koniunktura gospodarcza się pogarsza, a PiS postawiło na wzrost gospodarczy napędzany konsumpcją. Potrzebne są inwestycje, a te są coraz mniejsze. Sytuacja jest rzeczywiście ciekawa, ale nich inni się nad nią głowią. Ja skupię się na moich gęsiach. To znaczy nie moich, państwowych, ja ich tylko pilnuję.

To kim pan teraz będzie? Gęsiarzem?

Oprócz tych gęsi w moim zakładzie doświadczalnym są jeszcze owieczki i 1000 hektarów ziemi. To gospodarstwo pełną gębą. Zawsze dbałem o pracowników. U mnie najniższa pensja zawsze była o kilkaset złotych wyższa niż minimalna. A jaki socjal mamy! Nigdy nie miałem kłopotu z pracownikami. U mnie magistrowie chcieli zajmować się gęsiami.

A pamięta pan swój pierwszy raz w Sejmie? Postanowił pan wystartować do parlamentu w 1997 roku.

Przez cztery lata byłem wicewojewodą bydgoskim, a jeszcze wcześniej pracowałem na szczeblu gminnym, miałem więc niezłe przygotowanie merytoryczne. Myślałem, że przewrócę świat do góry nogami. A tu się okazało, że to nie jest takie proste.

Wicewojewodą był pan w czasie rządów koalicji SLD–PSL?

Wojewodą był wówczas Wiesław Olszewski z SLD. Zgrabnie ułożyliśmy sobie robotę. Wojewoda Olszewski zajmował się kontaktami z Warszawą, a ja z terenem. Po czterech latach jeżdżenia po województwie bez problemu zdobyłem mandat poselski, choć w 1997 roku PSL nie wypadło olśniewająco. Zdobyliśmy tylko dwadzieścia kilka mandatów. Moje pierwsze posiedzenie Sejmu zapamiętam do końca życia. Gdy wróciłem do domu, zacząłem się źle czuć, o północy straciłem przytomność i wylądowałem w szpitalu z okropnym zatruciem pokarmowym.

Czyżby restauracja sejmowa pana podtruła?

Dokładnie tak. Już następnego dnia sensacje żołądkowe minęły i zostałem wypisany ze szpitala, ale inauguracji kariery poselskiej nie zapomnę.

Koalicja SLD–PSL była dosyć burzliwa. Czy pan nie miał zgrzytów z wojewodą z SLD?

Z wojewodą Olszewskim dogadywałem się znakomicie, ale lokalny lider SdRP Grzegorz Gruszka, który był wówczas posłem, cały czas wtrącał się nam do współpracy. Mówił wojewodzie: „Nie pozwalaj Kłopotkowi tak często wyjeżdżać w teren, bo staję się zbyt popularny". Któregoś dnia zażądałem rozmowy w cztery oczy i powiedziałem: „Grzegorz, dopóki jesteśmy razem w koalicji, to mi się nie wtryniaj w mój układ z wojewodą". I miałem spokój. Ten okres wspominam bardzo dobrze. Zajmowałem się m.in. reprywatyzacją, co chyba dobrze mi wychodziło, bo po zakończeniu mojej kadencji ówczesny szef Solidarności Leszek Walczak przyszedł i podziękował mi za współpracę.

Zajmował się pan przekształceniami własnościowymi w przedsiębiorstwach?

W tych podlegających wojewodzie, a było ich sporo. Zawsze podczas rozmów z potencjalnymi inwestorami trzy rzeczy były kluczowe – pakiet inwestycyjny, pakiet socjalny i know-how. Na ogół inwestor najwyżej wycenia swoje know-how, a mnie zawsze interesował pakiet socjalny. Byłem gotowy obniżyć cenę sprzedaży, jeżeli mogłem ochronić miejsca pracy. Na ogół się to udawało, stąd pewnie podziękowanie szefa regionu Solidarności.

Nie spotkał się pan z zarzutami ze strony mediów i innych partii, że sprzedaje pan przedsiębiorstwa za grosze?

Nie. A zdarzyło mi się na początku urzędowania podjąć dwie trudne decyzje, które odbiły się echem w mediach. Przejąłem na rzecz Skarbu Państwa zespół pałacowo-parkowy w Lubostroniu, najpiękniejszy w województwie, który jednak był kompletnie zrujnowany. Nie miałem na to zabezpieczenia finansowego, ale udało się ocalić zabytek. Jeszcze trudniejsza decyzja dotyczyła Zakładów Chemicznych Zachem w Bydgoszczy, które produkowały materiały wybuchowe dla wojska. Zalegali 3,5 mln zł wojewódzkiemu funduszowi ochrony środowiska. Z tego powodu kwalifikowali się do złożenia wniosku o upadłość, ale zatrudniali kilka tysięcy ludzi. Zdecydowałem, że umorzę im te zaległości, jeśli od tego momentu będą płacili regularnie wszystkie daniny. Kilka dni później w jednej z lokalnych gazet ukazał się na pierwszej stronie artykuł opatrzony tytułem „Panie wojewodo Kłopotek, czy pan śpi spokojnie?".

O co gazeta miała pretensje?

O to umorzenie. Może myśleli, że coś wziąłem pod stołem? Nie wiem. Ale Zachem ocaliłem. Z mediami miałem jeszcze jedną przeprawę. Uczestniczyłem kiedyś w konferencji na temat biopaliw, na którą zaprosił mnie Ośrodek Doradztwa Rolniczego w Przysieku. W tej samej konferencji uczestniczył pseudobiznesmen, który robił przekręty na biopaliwach. W pewnym momencie zainteresowała się nim CBŚ i prokuratura, a „Gazeta Pomorska" opisała jego historię. Przy okazji wkręciła w to moją osobę, bo byłem uczestnikiem konferencji. A to było tuż przed wyborami. Zdenerwowałem się okropnie, pojechałem do CBŚ i pytam, czy jestem przedmiotem postępowania. Oni byli zaskoczeni. Gazeta później mnie przeprosiła, ale co przeżyłem, to moje.

W Sejmie już pan nie miał takich denerwujących sytuacji.

Oj, czasami chętnie bym komuś przyłożył na sali plenarnej czy w studiu telewizyjnym. Z kadencji na kadencję stosunki między posłami były coraz gorsze. Kiedyś, gdy mieszkałem przez jakiś czas w hotelu poselskim, powiedziałem, że po posiedzeniu Sejmu nie ma już nawet z kim pójść na wódeczkę.

Czyżby brał pan udział w słynnych imprezach posłów PSL w hotelu sejmowym?

Nie, o tym tylko słyszałem opowieści, bo te najbardziej huczne imprezy odbywały się we wcześniejszych kadencjach. Ale jedna z bohaterek tych wspomnień kiedyś zjawiła się w Bydgoszczy w urzędzie wojewódzkim, żeby spotkać się ze znajomymi, i wywołała niemałą konsternację... Ale wszystko rozeszło się po kościach.

A w czasach, gdy po raz drugi rządziliście z SLD, również dobrze się pan dogadywał z politykami Sojuszu?

Z SLD i później z Platformą mieliśmy zawsze ten sam problem – obie partie próbowały pomniejszyć znaczenie PSL. A ja na tym punkcie jestem bardzo wrażliwy, bo jedni i drudzy bez nas nie mogli rządzić, więc powinni nas szanować. Co gorsza, w koalicji z PO nie mieliśmy spisanej umowy koalicyjnej. Wszystko robiliśmy na gębę i dlatego pojawiały się problemy. Nigdy nie zapomnę napięcia w koalicji, gdy PO forsowała projekt podwyższenia wieku emerytalnego. Do dziś uważam, że to był dobry moment na wyjście z koalicji.

Przecież to było zaraz po wyborach w 2011 roku.

To co z tego? Trzeba się było wtedy postawić PO. Ja, jako jedyny, głosowałem przeciwko podwyższeniu wieku emerytalnego, o co moi koledzy mieli do mnie pretensje. Chcieli mnie nawet usunąć z klubu. A ja patrzyłem na ten pomysł przez pryzmat kobiet pracujących w moim zakładzie przy gęsiach. To ciężka fizyczna praca i widziałem, jak bardzo spracowane były kobiety po pięćdziesiątce. A myśmy im podwyższyli wiek emerytalny o siedem lat! Tłumaczyłem kolegom: „My, chłopy, możemy jeszcze te dwa lata dłużej popracować, ale to, żeby kobiety pracowały o siedem lat dłużej, jest nie do przyjęcia".

Czy Donald Tusk uzgadniał z wami pomysł podwyższenia wieku emerytalnego?

Było dużo rozmów prowadzonych w dość napiętej atmosferze. W pewnym momencie nasz lider Waldemar Pawlak zaproponował inne rozwiązanie – żebyśmy podwyższali wiek emerytalny do 2020 roku o dwa lata dla wszystkich, a potem by się zobaczyło, jaka jest demografia, sytuacja budżetu itd. Jednak Platforma Obywatelska na to nie poszła. Uparła się, żeby kobietom podwyższyć wiek emerytalny o siedem lat i zrównać z mężczyznami. Potem PiS to cofnęło i nic złego się nie stało. Kto chce, idzie wcześniej na emeryturę, ale dostaje mniej pieniędzy. Ma wybór. Finansowo budżet na tym nie stracił. Do dzisiaj nie rozumiem uporu PO. Do tego doszły spotkania Zbyszka Chlebowskiego na cmentarzu, rozmowy w Sowie & Przyjaciele, stanowisko ministra finansów Jacka Rostowskiego, że na nic nie ma pieniędzy. Trudno się dziwić, że straciliśmy władzę. A nie musieliśmy.

Sojuszowi potrafiliście się postawić w czasach wspólnych rządów, odrzucając rządową ustawę o winietach, które mieliby wykupywać kierowcy.

Podjęliśmy decyzję, że nie głosujemy za winietami. Już nawet nie pamiętam argumentów, jakie wtedy padały. Nie sądziliśmy, że z tego powodu dojdzie do zerwania koalicji. Przecież Leszek Millera na tym przegrał, wylądował nawet w Samoobronie.

Wam też nie było łatwo w kolejnych wyborach.

Nie, nie było. Ale przetrwaliśmy.

A to nie było tak, że Waldemar Pawlak chciał wygryźć Jarosława Kalinowskiego z funkcji prezesa i zorganizował mu wewnętrzną opozycję, która nieustannie stawiała lidera pod ścianą?

Nie łączyłbym winiet z walką o władzę w PSL. Oczywiście jakiś element rywalizacji między Kalinowskim a Pawlakiem istniał. Ale nie to było przyczyną, że wystąpiliśmy przeciwko winietom.

To dlaczego Kalinowski został w 2005 roku odwołany z funkcji prezesa, a zastąpił go Pawlak? I to mimo że wychwalaliście Kalinowskiego pod niebiosa za twardą postawę podczas negocjowania warunków członkostwa w Unii Europejskiej?

Cóż, wynik wyborczy był słaby i wtedy pojawiły się takie głosy „niech Pawlak wróci". W PSL demokracja jest szalenie rozbudowana. Każdy się może wypowiedzieć, nawet wygarnąć szefowi i przeżyć. Nie da się ukryć, że w 2005 roku dobrego wyniku nie zrobiliśmy. Natomiast dlaczego Pawlak przegrał rywalizację o fotel prezesa PSL z Januszem Piechocińskim, jest dla mnie do dzisiaj niezrozumiałe. PSL współrządziło, Pawlak był wicepremierem, a działacze postanowili go wymienić na nowego szefa.

Ma pan pomysł, dlaczego do tego doszło? Może chodziło o to, że Pawlak usunął ze stanowiska innego mocnego człowieka PSL, czyli Marka Sawickiego, a ten mu się odpłacił?

Moim zdaniem Pawlak przegrał na własne życzenie, ale nie z powodu Sawickiego. I Pawlak, i Piechociński jeździli na wszystkie zjazdy wojewódzkie przed kongresem PSL i obaj na nich przemawiali. Rzecz w tym, że Pawlak zawsze występował z tym nieszczęsnym tabletem. Zabierał go nawet na mównicę i to się ludziom nie podobało. A wychodził Piechociński, krasomówca, i bez tabletu przedstawiał pomysły. Być może część ludzi uznała, że Piechociński będzie lepszym przywódcą. Można powiedzieć, że tablet zatopił Pawlaka (śmiech).

A pan był za Pawlakiem czy Piechocińskim?

Ja wtedy uszkodziłem nogę na nartach i kongres oglądałem w telewizji. Jednak gdy zobaczyłem klękającego Piechocińskiego, pomyślałem: „Koniec świata! Chłopie, tu nie ma co klękać, tylko brać się do roboty". Dla niego wygrana była chyba takim zaskoczeniem, nie wiedział, co zrobić. No a potem też nie było lepiej. Gdy Janusz wszedł do rządu jako wicepremier, nie bardzo sobie radził w roli lidera mniejszej partii koalicyjnej. Pawlak był godnym partnerem dla Donalda Tuska, a Janusz Piechociński był uległy, szczególnie wobec Ewy Kopacz. Za bardzo jej we wszystkim ustępował

Przecież to za premier Kopacz Władysław Kosiniak-Kamysz przeforsował swoje „kosiniakowe" i inne pomysły.

To była jego osobista zasługa. Tylko dzięki jego uporowi udało się to zrobić. Gdyby parę razy ostro się nie postawił, nie przewalczył filozofii obowiązującej w PO, że na nic pieniędzy nie ma, to „kosiniakowego" by nie było. Ten brak umowy koalicyjnej spisanej na papierze to był wielki błąd Pawlaka. Gdy coś się koalicjantowi nie podobało, to mógł to odrzucić, mówiąc, że nie było tego w uzgodnieniach. A gdy mu się coś spodobało, mógł wziąć za własne. Tak np. było ze „schetynówkami", czyli programem budowy dróg lokalnych. Przecież wymyślił to Janek Łopata i przedstawił podczas spotkania PSL z premierem, a potem się okazało, że to program ówczesnego szefa MSWiA Grzegorza Schetyny. Ale pal sześć autora, grunt, że znalazły się pieniądze na drogi. Mnie osobiście najbardziej raził lekceważący, a nawet pogardliwy stosunek niektórych posłów PO do naszych działaczy. Wyszło to chociażby na taśmach Sławomira Neumanna. Parę razy Platforma miała ze mną przeprawę z tego powodu.

Rzeczywiście czasami zachowywał się pan tak, jakby był w opozycji.

Tak mówiono. Niektórzy moi koledzy dogadywali mi: „Ty się lepiej do PiS zapisz". W ostatniej kadencji koledzy mieli do mnie pretensję, że nie popierałem wniosków o odwołanie ministra rolnictwa. Najpierw Krzysztofa Jurgiela, potem Jana Krzysztofa Ardanowskiego. Tłumaczyłem, że minister rolnictwa jest pośrednio moim szefem, bo Zakład Doświadczalny w Kołudzie Wielkiej, którego jestem dyrektorem, podlega Instytutowi Zootechniki w Krakowie, a instytut – ministrowi rolnictwa. Gdybym miał być lojalny wobec partii, to powinienem zrezygnować z funkcji dyrektora. A skoro zależy mi na tej pracy, to nie powinienem podpisywać się pod wnioskiem o odwołanie mojego przełożonego.

No właśnie, nie był to konflikt interesów?

Był. Ale miałem też inny argument – Jan Krzysztof Ardanowski, gdy został ministrem rolnictwa, podjął trzy dobre dla mojego zakładu decyzje, których nie chciał podjąć ani Krzysztof Jurgiel, ani Marek Sawicki, ani Staszek Kalemba. Dostaliśmy m.in. odszkodowanie za suszę i dofinansowanie z budżetu przy ubezpieczaniu płodów rolnych. Zamiast 160 tys. zł zapłaciliśmy tylko 60 tys. zł. Takie same decyzje zostały podjęte wobec innych zakładów podlegających ministrowi rolnictwa, czyli można powiedzieć, że minister Ardanowski zadbał o swoje zakłady. Dlatego nie zasłużył na odwołanie.

Ale w PSL miano panu za złe taką postawę. Niektórzy pana koledzy mówili, że jest pan człowiekiem aktualnego ministra rolnictwa.

Przyznaję, trochę mnie za to krytykowali. Z punktu widzenia polityki partyjnej czy interesów klubu trudno im się dziwić. Ja jednak twierdzę, że postępowałem uczciwie, bo musiałbym przestać być dyrektorem, a bardzo lubię i szanuję tę pracę. W 2012 roku zrezygnowałem z zawodowego posła, żeby pracować w moim zakładzie i uważam, że to była jedna z najmądrzejszych decyzji zawodowych w moim życiu.

Dlaczego?

Po wyborach 2011 roku przeanalizowałem wyniki i okazało się, że w obwodach wiejskich, a nawet rolniczych, z PSL wygrywał nawet Janusz Palikot. Pomyślałem wtedy, że trzeba skończyć z zawodem posła i pójść do pracy. Bo ja każdorazowo wyszarpywałem ten mandat. A skoro rolnicy zaczęli wybierać Palikota, to uznałem, że nie ma się co szarpać. I tak wróciłem do normalności. Nie żałuję czasu przepracowanego w Sejmie, ale gdybym dzisiaj miał powiedzieć, który okres zawodowy uważam za najlepszy, to powiedziałbym: wicewojewoda bydgoski i dyrektor zakładu hodującego gęsi.

A co panu najbardziej utkwiło w pamięci z kariery poselskiej?

Najwięcej nerwów kosztowała mnie walka o województwo kujawsko-pomorskie. Z Sejmu do Senatu poszła ustawa z 17 województwami, a wróciła tylko z 16 – bez kujawsko-pomorskiego. Za sprawą senator Alicji Grześkowiak Toruń poszedł do Gdańska, czyli Pomorskiego, Bydgoszcz do Poznania, Włocławek do Łodzi. Około północy rozpoczęło się głosowanie za poprawkami Senatu. Tak bardzo to przeżywałem, że po głosowaniu nie wiedziałem, czy jest to województwo, czy go nie ma, ale z tyłu sali plenarnej usłyszałem, jak Anna Bańkowska z SLD woła do mnie: „Eugeniusz, jest województwo!".

Dlaczego to było takie ważne?

No jak to? Jestem z tego województwa i ma go nie być?

32 inne województwa zlikwidowano.

Ale niech pani popatrzy na kształt tego województwa – ładnie skrojone, zwarte, taka Polska w miniaturze... To jeden nerwowy moment w mojej karierze, a drugi to głosowanie nad podwyższeniem wieku emerytalnego. Ale opowiem też zabawną historię. W 2003 roku, krótko przed kongresem Samoobrony poszedłem do siłowni sejmowej i widzę jakieś poruszenie wśród personelu. Okazuje się, że na basen przyszedł Andrzej Lepper z kilkoma politykami Samoobrony, w towarzystwie kamer. Pomyślałem – poczekam na nich. Bo gdy się wychodzi z basenu, trzeba przejść przez siłownię. Wyszli we czterech – Lepper, Krzysztof Filipek, Janusz Maksymiuk i Stanisław Łyżwiński. Mówię do Leppera: „Panie przewodniczący, dawaj pan najmocniejszego z Samoobrony, zobaczymy, kto silniejszy: PSL czy Samoobrona". Na to Lepper mówi: „To może spróbujemy się na boks". Bo on boksował. Ja na to, że nie walczylibyśmy w tej samej wadze. „To może sprawdzimy, kto ile wyciśnie kilogramów" – mówi Lepper. Zgodziłem się. Lepper przyłożył się do ok. 80 kg i jakoś mu nie idzie. „Co jest, panie przewodniczący" – mówię do niego. „Myślałem, że od 80 kg to będziemy zaczynali". A Lepper na to: „Jak pan taki mocny, to niech pan spróbuje". Nie wiedział, że w szczytowej formie wyciskałem 150 kg, więc te 80 kg podrzuciłem kilka razy bez większego wysiłku. Lepper zmarkotniał i powiedział do swojej obstawy: „Chodźmy stąd, Kłopotkowi nie warto się narażać".

—rozmawiała Eliza Olczyk (tygodnik „Wprost")

Eugeniusz Kłopotek Zootechnik, doktor nauk rolniczych, polityk. W latach 80. naczelnik gminy Warlubie, potem w Urzędzie Wojewódzkim w Bydgoszczy, w latach 90. wicewojewoda. Od 1977 r. w Zjednoczonym Stronnictwie Ludowym, potem w PSL. Pięć razy wybierany na posła. Dyrektor Zakładu Doświadczalnego w Kołudzie Wielkiej

W mijającym tygodniu wziął pan udział w ostatnim posiedzeniu Sejmu. Nie żal panu trochę?

Pięć kadencji, 20 lat. Wystarczy. Od czasu do czasu zajrzę tutaj, jeżeli będzie trzeba, ale powrotu w charakterze parlamentarzysty nie przewiduję.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi