Koronny argument urzędników WSM brzmiał z kolei: drożej wynajęty lokal to zysk dla wszystkich. Obiecywali w zamian rewitalizacje, nowe trawniki, ławki i drzewka, malowanie elewacji. – Ale w nas już odrodziła się potrzeba dbania o przestrzeń wspólną, żeby nie obudzić się w rzeczywistości, gdzie istnieją tylko banki, a Żoliborz stał się wyłącznie sypialnią. Chodziło nam o to, żeby mieć przestrzeń urządzoną dla siebie i ludzi, którzy tu przyjeżdżają – mówi Agnieszka. Ania: – Chcieliśmy, żeby to było przyjazne miejsce dla wszystkich. Nie interesowało nas dobro konkretnej wspólnoty, bo czuliśmy, że wszyscy mieszkańcy zasługują na pewien poziom życia tutaj u nas, bez konieczności jeżdżenia do centrum.
Znów żyje!
Dziś mogą powiedzieć: udało się. Jak zauważa Janek, „uspokoiło się z tymi bankami". Z placówek instytucji finansowych zostały jeszcze co prawda trzy, ale już nie biją po oczach szyldami, reklamami, neonami. – Efekt, uważam, jest niezły, rozmawiamy o tym z sąsiadami. W większości są to starsi ludzie i tym bardziej nie chcą banków, bo mają w nich niewiele do załatwienia. A teraz mogą iść na pizzę z wnuczkiem, siąść ze znajomymi na ciastko w kawiarni, poczytać książkę przy kawie. Już nie chcą siedzieć w mieszkaniu – mówi Janek.
Choć osobiście uważa, że do ideału jeszcze daleko. – Mnie się marzy, żeby było u nas jak w Paryżu, że można sobie usiąść na chodniku, wypić piwo albo wino, zjeść oliwki i już, bez żadnej większej filozofii. No, może poza taką, żeby nie kisić się w wielkich molochach, bo nie ma alternatywy. A banki w takiej przestrzeni nie są w ogóle potrzebne, ich miejsce jest w centrach handlowych.
Joanna zauważa, że już i tak sporo się zmieniło, po drodze dokonała się mała rewolucja kulturowa. – Kiedyś żyło się głównie domówkami, w tej chwili coraz więcej czasu spędza się poza domem, nawet śniadania je się na mieście, kiedyś to było nie do pomyślenia – podkreśla. – Strona gastronomiczna Żoliborza się rozwija, coraz więcej jest knajp i ludzi, którzy się tu zatrzymują, żeby usiąść, odpocząć, napić się kawy czy herbaty, spotkać ze znajomymi, niekoniecznie w zatłoczonych barach w centrum Warszawy – dodaje Ola. I śmieje się: – Teraz na pewno ogromnym plusem mieszkania przy placu Wilsona jest to, że jak się z kimś umawiasz, to 90 proc. spotkań odbywa się pod twoim domem.
Ania szczególnie zwróciła na to uwagę przy okazji kwesty charytatywnej, w której brała udział klasa jej córki (a jej samej przypadło w udziale pilnowanie dzieciaków zbierających datki właśnie na placu Wilsona). – Stałam tam z nimi przez trzy godziny i obserwowałam, co się dzieje. Serce rośnie, jak się widzi tych wszystkich ludzi, ten plac po prostu w końcu znów żyje!
Trudno natomiast dziś ocenić, na ile do wypchnięcia stąd większości bankowych oddziałów i ożywienia towarzyskiego serca Żoliborza przyczynili się sami lokalni aktywiści, a na ile przesądziła o tym kolejna zmiana, która dokonała się po drodze, tym razem technologiczna. Rozwija się bankowość internetowa i mobilna, placówki stają się nikomu niepotrzebne i nieopłacalne, więc i tak znikają. – Podejrzewam, że i te banki, które zostały, prędzej czy później się wyniosą. Bankowość internetowa je wypłasza – dodaje Agnieszka.
Tak czy owak, żoliborscy działacze są zadowoleni. – Gdy zaczynaliśmy działać, w ogóle nie było jeszcze wtedy nawet dyskusji na temat czynszu preferencyjnego dla lokali kulturalnych czy jak ma wyglądać miasto. My byliśmy jednymi z pierwszych w różnych aspektach: myślenia o tkance miejskiej, organizowania się, formy protestowania. I myślę, że pokłosiem tamtych dyskusji i awantury, którą rozpętaliśmy, jest chociażby to, że coraz częściej można spotkać ogłoszenia o wynajęciu lokali użytkowych na działalność kulturalną na preferencyjnych warunkach – mówi Agnieszka. – Coraz więcej ludzi ma świadomość, że chce zadbać o otoczenie, w którym żyją. Przecież po naszej akcji pojawiły się głosy, że inne dzielnice mają podobny problem. Dzięki temu ludzie zaczęli rozumieć, że jeśli coś im przeszkadza, to mogą zrobić coś, żeby to zmienić.
– Na pewno udało nam się otworzyć oczy i ludziom, i włodarzom, że jednak ważne jest dbanie o przyjazną miejską tkankę. I żeby działać według zasady: pieniądze to nie wszystko – dodaje Ania. Jak zgodnie zauważają, do dzisiaj obrońcy placu Wilsona mają ze sobą kontakt, nawet w różnych podgrupach się przyjaźnią. Ania: – Mamy poczucie, że w razie potrzeby w ciągu godziny skrzykniemy się i znów będziemy działać. Tamte wydarzenia do dzisiaj, kilkanaście lat później, zostawiły w nas poczucie sprawczości i tego, że możemy na siebie wszyscy liczyć.