E-bankowość uratowała plac Wilsona?

Być może to internetowa rewolucja w bankowości zapewniła sukces ich akcji. Za to na pewno, broniąc pl. Wilsona przed inwazją bankowych oddziałów, młodzi aktywiści z warszawskiego Żoliborza odkryli prawdziwy skarb: moc wspólnego działania dla dobra miasta i jego mieszkańców.

Publikacja: 10.01.2020 18:00

E-bankowość uratowała plac Wilsona?

Foto: PAP, Tomasz Gzell

Pierwsza do Sady Cafe na stołecznym Żoliborzu przychodzi Agnieszka Haska. Sprowadziła się tu w 2003 roku, po czterech latach mieszkania w Warszawie, i właśnie tu została, zapuściła korzenie, zaczęła działać sąsiedzko. Gdy siadamy przy kawie, wyjaśnia dwie na początek najważniejsze kwestie. – Pierwsze, co się dowiedziałam, to że nie mówi się plac „Łilsona", tylko Wilsona, to wiedzą wszyscy żoliborzanie, nawet Rada Języka Polskiego zabierała głos w tej sprawie i uznała tę formę za poprawną. A po drugie, Żoliborz ma i zawsze miał bardzo silne poczucie wspólnoty lokalnej.

Po kilku minutach dołącza Joanna Wysocka, można powiedzieć: żoliborzanka od zawsze – jej mama z Łomianek przyjeżdżała do tutejszej szkoły Zmartwychwstanek, tu zapoznała jej ojca, chłopaka z Woli, inżyniera z wykształcenia, jako młoda rozwojowa rodzina otrzymali lokum na Sadach Żoliborskich, Joanna miała wtedy rok. – Cały Żoliborz przez wiele lat, do czasów metra, był niemal w centrum miasta, ale na uboczu. To było jakby... małe miasteczko, zupełnie oderwana enklawa – mówi.

Wreszcie dociera Ania Puzyna, mieszka tu od 20 lat, ale od małego była związana z placem Wilsona, często przyjeżdżała do ciotki. Jeszcze zanim na dobre zdejmie kurtkę i szalik, zupełnie niezorientowana w rozmowie, rzuca niemal dokładnie to samo: – Żoliborz zawsze był małą enklawą w stolicy, do dziś jest traktowany trochę autonomicznie. To znaczy: Warszawa Warszawą, a my jesteśmy stąd.

Być może to odpowiedź na pytanie, dlaczego przed ponad dekadą na Żoliborzu zwarło się aż tak silne współczesne lokalne pospolite ruszenie przeciwko filiom banków, przejmującym jeden po drugim kolejne sklepy, małe punkty usługowe, lokale. Dziś już nieliczne z nich (w porównaniu z boomem z pierwszej dekady XXI wieku) wtopiły się w tło okalających plac Wilsona z każdej strony neonów: tkaniny, kebab, apteka, kino Wisła, nieruchomości.




Płacz po ukochanym sklepie

Późnym wieczorem, gdy chwycił już przymrozek i wszystko się pozamykało (poza kilkoma lokalami gastronomicznymi, dwoma sklepami i kinem), wciąż krąży tu sporo osób. Jeszcze dekadę temu było to nie do pomyślenia, nawet w środku dnia plac Wilsona świecił pustkami.

Nie tak miało być. Żoliborz budował się prawie sto lat temu, w latach 20. XX wieku. Wcześniej była tu wieś Polików, zwana następnie Faworami. Po odzyskaniu niepodległości teren powojskowy wokół Cytadeli wydawał się idealnym gruntem pod nową tkankę miejską – tym bardziej że była to jedna z najmniej zniszczonych w czasie wojny dzielnic Warszawy. Tu zresztą wmurowano kamień węgielny pod pierwszy budynek mieszkalny w powojennej Warszawie.

Starszym mieszkańcom wystarczy przymknąć oczy, by z pamięci kolejno kreślić wspomnieniami mapę niegdyś istniejących przy placu Wilsona lokali: tam był bar Kosmos, tu komis i sklep z wędlinami, o, a tam obuwniczy, tam spożywczy Lukullus, i jeszcze Orbis, sklep z tkaninami, księgarnia Wena (w dawniejszych czasach nosząca imię Stefana Żeromskiego). Z dawnych lat ostała się cukiernia Bliklego, a także apteka. Przed wojną i po transformacji prowadzili ją państwo Fabiccy (za komuny była upaństwowiona), dziś dalej jest w tym samym miejscu, ale ma już innego właściciela.

Joanna wszystkie te lokale jeszcze pamięta, od siebie dorzuca Gospodę Spółdzielczą, która po wojnie funkcjonowała jako Małgosia, czyli sklep spożywczy na drugiej kolonii (tak zresztą do dzisiaj identyfikują się i orientują przestrzennie rodzimi żoliborzanie): – To był mój ukochany sklep, do dzisiaj płaczemy po nim rzewnie.

Ale nawet ci młodsi z rozrzewnieniem opowiadają chociażby o nieodległej restauracji Żywiciel, za ich dzieciństwa dopiero co powstałej, dziś już nieistniejącej (jej miejsce zajęła sieciowa trattoria). Albo o bazarze przy Toeplitza, nad nim szczególnie rozpływa się Janek. Tuż przy placu Wilsona (z okien jego sypialni widać skraj przylegającego doń parku Żeromskiego) mieszka od dwóch lat, ale że sprowadził się wraz z bratem do mieszkania po dziadkach, mówi: – Spędziłem tutaj właściwie całe dzieciństwo.

Okolicę dobrze zna też Ola, jej okna wychodzą na plac Wilsona, mieszka tu od ponad trzech lat. Nie czuje się nowa, chodziła tutaj do liceum, autobus z jej rodzinnej miejscowości podwarszawskiej miał pętlę właśnie na placu, całe popołudnia spędzała w parku Żeromskiego i na murach Cytadeli. – Zawsze traktowałam to miejsce sentymentalnie i wiedziałam, że jeśli kiedyś będę chciała mieszkać w Warszawie, to tylko na Żoliborzu, nie widziałam innej opcji.

Ola wylicza, co ją urzekło: przepiękna architektura, wszechobecna zieleń, niskie zabudowania. I co być może najważniejsze: inny klimat. – Nawet jak tu mieszkasz i wyjdziesz dwie ulice dalej, to czujesz się, jakbyś była na spacerze na wakacjach, w innym mieście. Czas wolniej tu płynie, ludzie są uśmiechnięci i przyjaźni. Jeszcze nigdy i nigdzie nie czułam tak jak tu, że to jest moje miejsce na Ziemi.

Dla Joanny oznacza to między innymi poczucie bezpieczeństwa. Na Żoliborzu, nawet w jego sercu, czyli przy placu Wilsona, znajduje je od zawsze. – Nieraz wracałam tędy nocami samopas i nigdy nic mi się nie stało. Ani nikomu, kogo znałam – wyjaśnia. I opowiada, że na koloniach Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej każde podwórko miało swojego gospodarza. Zwykle był to mężczyzna, mieszkał z rodziną na terenie kolonii, ten ich akurat na Sadach Żoliborskich, pan Puławski, pośrodku podwórka. Od czwartej rano wyglądał przez okno, czy dzieciaki nie włażą na trawnik, a jak jakiegoś złapał, to zaraz pogonił, „nie deptać!".

Gospodarz ponadto raz, dwa do roku zarządzał porządki sąsiedzkie, z reguły na sobotnie popołudnie, wcześniej przecież wszyscy byli w pracy lub szkole. – Z każdego domu szła delegacja, kilkadziesiąt osób łącznie, często rodzice z dziećmi. Nigdy nie traktowałam tego jako przymusu, było fajnie, wesoło. I chyba przez to do dzisiaj mam zgryz, kiedy trzeba przejść po trawniku. Bo nasze podwórko wyglądało jak z pudełka, tak było zadbane.

Zdaniem Agnieszki to niejedyny powód, dla którego Żoliborz cieszy się taką estymą. – Ludzie lgną do uporządkowanych miejsc, bo od stu lat żyjemy w chaosie przestrzennym. A to jest jedna z niewielu tak konsekwentnie zaprojektowanych dzielnic, dosłownie od A do Z. Tutaj wszystkie drogi miały prowadzić na plac Wilsona. I wszystkie prowadzą.

Być może właśnie dlatego mieszkańców tak zelektryzowała wiadomość: zamykają sklep spożywczy (kolejny!), Lukullusa. Joanna: – Chyba inaczej byśmy reagowali, gdyby dotyczyło to innej części dzielnicy, jakichś bocznych ulic. Ale chodziło przecież o plac Wilsona!

Kremówka nie, kredyt tak

Pod koniec 2008 roku hiobową wieść przyniosła Ania. – Mój przyjaciel z Lukullusa powiedział mi, że prawdopodobnie będą likwidować sklep, bo nowy czynsz wyniósłby ich więcej niż w Oslo. Sklep o takiej kubaturze nie byłby w stanie wygenerować dochodu, żeby opłacić czynsz, nie mówiąc o całej reszcie – wspomina.

Sam właściciel wypowiedział się na lokalnym forum: „Kazali mi się wynieść, czynsz podwyższyli do granic obłędu. To pazerność WSM (nazwisk nie podam) spowodowała, że po półwieczu sklep Lukullus zamknął swoje podwoje. Kwestią czasu jest pozamykanie wszystkiego w okolicy, co nie jest bankiem, ale i na banki spadnie zemsta Zeusa gromowładnego".

Informację potwierdziła jedna z mieszkanek: „Dziś zajrzałam przez okno i przy samym wejściu postawiono ścianę z kwadratowym otworem – wygląda to na bankomat, tak więc chyba będzie tam bank :(".

W związku z powyższym już wcześniej zaangażowana grupa mieszkańców wystosowała petycję do Żoliborskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, która zarządzała częścią lokali użytkowych przy placu Wilsona. „Od kilku lat z zaniepokojeniem obserwujemy, jak banki i inne instytucje finansowe przejmują lokale użytkowe, co prowadzi do powolnego obumierania placu jako centrum życia społecznego", stwierdzali autorzy. Oraz: „degradacja przestrzeni wspólnej placu Wilsona to degradacja całej dzielnicy!". Odezwę sygnowało prawie 2 tys. osób, niektórzy podpisani nie przebierali w słowach: „skandal", „tragedia", „parodia", „hańba". Agnieszka: – Inni stwierdzali po prostu: nie chcemy mieszkać w takiej okolicy. Poparcie było ogromne, okazało się, że jest to akcja nawet ponadpartyjna.

Jak pisały lokalne media, spółdzielnia „specjalnie zawyżała czynsze wynajmu za lokale znajdujące się bezpośrednio przy pl. Wilsona", a „proceder ten miał na celu wyeliminowanie drobnych kupców oraz powiększenie pomieszczeń gospodarczych zajmowanych przez banki". I dalej: „plac Wilsona stał się bowiem mekką dla międzynarodowych inwestorów. Niemal każda popularna w Polsce instytucja finansowa ma swoje przedstawicielstwo w samym sercu Żoliborza, jak nazywają pieszczotliwie ten zakątek jego mieszkańcy".

Grupa żoliborzan, których reprezentują Ania, Agnieszka i Joanna, skrzyknęła się już wcześniej, choć na początku tylko wirtualnie. – Założyliśmy grupę na forum internetowym, dyskutowaliśmy na temat starych zdjęć Żoliborza, wspominaliśmy, co było tu wcześniej – opowiada Agnieszka. To właśnie ona w 2005 r. z okazji zbliżającego się oddania do użytku stacji metra rzuciła pomysł, żeby mieszkańcy sami sobie ją otworzyli, bez oficjeli w garniturach przecinających ceremonialnie wstęgę. – Spotkaliśmy się pierwszy raz w realu, zaczęliśmy działać i dopięliśmy swego, otworzyliśmy metro sami.

Kolejnym wielkim wyzwaniem stała się dla nich obrona placu Wilsona przed staniem się „placem Bankowym" (nieformalnie, bo plac o tej nazwie już w Warszawie był, w Śródmieściu). „Była godz. 8, gdy na główny plac Żoliborza zjechała nasza kilkunastoosobowa ekipa. (...) Około 30 miejskich tablic zakleiliśmy własnymi z nową nazwą: »Plac Bankowy«. Zmieniliśmy adresy kamienic, obkleiliśmy też słupki u wylotu ulic", relacjonowała w sierpniu 2008 r. „Gazeta Stołeczna", której dziennikarze wzięli udział w akcji. I dalej: „Mieszkańcy domów, którzy zasnęli jeszcze przy pl. Wilsona, a obudzili się już przy Bankowym, nie kryli poirytowania. – Czy oni powariowali? To chyba przez te banki? Pełno ich tu – mówiła lokatorka domu przy dawnym pl. Wilsona 4".

Wszystko dlatego, że – jak uważają zgodnie – serce Żoliborza powoli stawało się pustynią (lub wręcz cmentarzyskiem). – Na naszych oczach plac, który był centrum handlowym dzielnicy, stawał się miejscem, gdzie po godzinie 18 nie było żywego ducha – opowiada Ania, a Agnieszka wtrąca ze śmiechem: – Czyli kremówki kupić nie mogłaś, ale za to mogłaś wziąć kredyt.

My chcemy kawiarni

Liczba oddziałów banków przy placu dobijała już wtedy do dziesięciu. – Przez to całymi tygodniami tam nie bywałam, nie miałam tam po co iść. A jak się wychodziło wieczorem z kina, to trzeba było szybciutko przebiec do domu, bo był strach iść przez taki piękny, ale martwy plac – wspomina dalej Ania. Agnieszka dodaje: – Na palcach jednej ręki można było policzyć miejsca, w które można się wybrać z dzieckiem, po pracy, ze znajomymi. Zapanował absolutnie dziki kapitalizm pod tytułem: kto da więcej. A tę dzielnicę przecież budowano z zamysłem, żeby mieszkańców obchodziła przestrzeń, w której żyją. I przekonanie, że jesteśmy współgospodarzami tego terenu, przetrwało. Że jeśli coś nam się nie podoba, to głośno o tym mówimy.

Ania z kolei przekonuje, że przedstawiciele banków już wcześniej wiedzieli o planowanych podwyżkach i szykowali się do zajęcia miejsca rzemieślników i sklepikarzy. – W sumie trudno się dziwić spółdzielni, bo krótkofalowo patrząc, jest to wygodne dla mieszkańców: banki są czynne od 10 do 18, wcześniej i później nie ma hałasu – dodaje.

– Ale nie ma też ludzi... – dopowiadam.

Anna wyjaśnia na to, że tak właśnie brzmiały argumenty przeciwników oddawania lokali użytkowych drobnym przedsiębiorcom pod sklepy, a zwłaszcza kawiarnie, które autorom petycji się zamarzyły. „Będzie głośno, brudno, będzie śmierdzieć". Albo: „będą libacje i nie wiadomo co jeszcze".

Pomysł autorów „Manifestu Wilsona", jak nazwano petycję, nie spodobał się przede wszystkim członkom wspólnoty mieszkaniowej przy ul. Mickiewicza 25. Twierdzili wtedy, że nie mają chęci oglądać, jak „burżuje z Żoliborza Oficerskiego" przesiadują w kawiarniach. – Mieszkają w strzeżonych domach, nie wychylają wieczorem nosa zza swoich ogrodzeń. Czy oni w ogóle wiedzą, co się tutaj dzieje? A ja mam się zgodzić na to, żeby oni, jak gdyby nigdy nic, przychodzili, organizowali sobie bankiety i hałasowali pod oknem? – cytował jednego z mieszkańców portal warszawa.naszemiasto.pl.

Janek, który mieszka po sąsiedzku, dziś wzrusza ramionami. – My chcemy kawiarni – deklaruje w imieniu swojej wspólnoty mieszkaniowej. – Żyjemy w mieście i miasto też musi żyć. Jak chcesz mieć absolutną ciszę i spokój, to zapraszamy na wieś, która jest u nas przecież piękna. Jeśli żyjesz w mieście, są rzeczy, których nie można się czepiać, bo są po prostu naturalne – uważa. I zapewnia:?– Tutejsze lokale absolutnie nie zakłócają miru domowego, najgłośniejsze są tramwaje, na pewno nie ludzie.

Ola się pod tym podpisze. – Tam, gdzie żyją ludzie, wszystko musi być wyważone – zauważa. Jej zdaniem oznacza to między innymi, że wybierając miejsce zamieszkania, powinno się zrobić rekonesans w okolicy i rozeznać, czy w sąsiedztwie są wille otoczone kancelariami i biurami, które zamykają się po godzinie 18 i panuje cisza, jak makiem zasiał, czy na przykład winiarnia z ogródkiem, w której nikt nie będzie chodził spać z kurami.

Wbrew wcześniejszym obawom niektórych mieszkańców, mimo rosnącej, po latach od awantury o filie banków, oferty gastronomicznej i usługowej, plac Wilsona jej zdaniem jest właśnie takim miejscem. – Sama mieszkam niemalże tuż nad restauracją, która w tygodniu działa do 23, okna mam praktycznie cały czas pootwierane. I nigdy bym nie pomyślała, że to może stanowić jakikolwiek problem czy wpływać na komfort życia. Umówmy się, knajpy, które tu powstały, to nie są kluby czy głośne puby. Nigdy nie spotkałam się też z tym, żeby któryś z sąsiadów na to narzekał.

Koronny argument urzędników WSM brzmiał z kolei: drożej wynajęty lokal to zysk dla wszystkich. Obiecywali w zamian rewitalizacje, nowe trawniki, ławki i drzewka, malowanie elewacji. – Ale w nas już odrodziła się potrzeba dbania o przestrzeń wspólną, żeby nie obudzić się w rzeczywistości, gdzie istnieją tylko banki, a Żoliborz stał się wyłącznie sypialnią. Chodziło nam o to, żeby mieć przestrzeń urządzoną dla siebie i ludzi, którzy tu przyjeżdżają – mówi Agnieszka. Ania: – Chcieliśmy, żeby to było przyjazne miejsce dla wszystkich. Nie interesowało nas dobro konkretnej wspólnoty, bo czuliśmy, że wszyscy mieszkańcy zasługują na pewien poziom życia tutaj u nas, bez konieczności jeżdżenia do centrum.



Znów żyje!

Dziś mogą powiedzieć: udało się. Jak zauważa Janek, „uspokoiło się z tymi bankami". Z placówek instytucji finansowych zostały jeszcze co prawda trzy, ale już nie biją po oczach szyldami, reklamami, neonami. – Efekt, uważam, jest niezły, rozmawiamy o tym z sąsiadami. W większości są to starsi ludzie i tym bardziej nie chcą banków, bo mają w nich niewiele do załatwienia. A teraz mogą iść na pizzę z wnuczkiem, siąść ze znajomymi na ciastko w kawiarni, poczytać książkę przy kawie. Już nie chcą siedzieć w mieszkaniu – mówi Janek.

Choć osobiście uważa, że do ideału jeszcze daleko. – Mnie się marzy, żeby było u nas jak w Paryżu, że można sobie usiąść na chodniku, wypić piwo albo wino, zjeść oliwki i już, bez żadnej większej filozofii. No, może poza taką, żeby nie kisić się w wielkich molochach, bo nie ma alternatywy. A banki w takiej przestrzeni nie są w ogóle potrzebne, ich miejsce jest w centrach handlowych.

Joanna zauważa, że już i tak sporo się zmieniło, po drodze dokonała się mała rewolucja kulturowa. – Kiedyś żyło się głównie domówkami, w tej chwili coraz więcej czasu spędza się poza domem, nawet śniadania je się na mieście, kiedyś to było nie do pomyślenia – podkreśla. – Strona gastronomiczna Żoliborza się rozwija, coraz więcej jest knajp i ludzi, którzy się tu zatrzymują, żeby usiąść, odpocząć, napić się kawy czy herbaty, spotkać ze znajomymi, niekoniecznie w zatłoczonych barach w centrum Warszawy – dodaje Ola. I śmieje się: – Teraz na pewno ogromnym plusem mieszkania przy placu Wilsona jest to, że jak się z kimś umawiasz, to 90 proc. spotkań odbywa się pod twoim domem.

Ania szczególnie zwróciła na to uwagę przy okazji kwesty charytatywnej, w której brała udział klasa jej córki (a jej samej przypadło w udziale pilnowanie dzieciaków zbierających datki właśnie na placu Wilsona). – Stałam tam z nimi przez trzy godziny i obserwowałam, co się dzieje. Serce rośnie, jak się widzi tych wszystkich ludzi, ten plac po prostu w końcu znów żyje!

Trudno natomiast dziś ocenić, na ile do wypchnięcia stąd większości bankowych oddziałów i ożywienia towarzyskiego serca Żoliborza przyczynili się sami lokalni aktywiści, a na ile przesądziła o tym kolejna zmiana, która dokonała się po drodze, tym razem technologiczna. Rozwija się bankowość internetowa i mobilna, placówki stają się nikomu niepotrzebne i nieopłacalne, więc i tak znikają. – Podejrzewam, że i te banki, które zostały, prędzej czy później się wyniosą. Bankowość internetowa je wypłasza – dodaje Agnieszka.

Tak czy owak, żoliborscy działacze są zadowoleni. – Gdy zaczynaliśmy działać, w ogóle nie było jeszcze wtedy nawet dyskusji na temat czynszu preferencyjnego dla lokali kulturalnych czy jak ma wyglądać miasto. My byliśmy jednymi z pierwszych w różnych aspektach: myślenia o tkance miejskiej, organizowania się, formy protestowania. I myślę, że pokłosiem tamtych dyskusji i awantury, którą rozpętaliśmy, jest chociażby to, że coraz częściej można spotkać ogłoszenia o wynajęciu lokali użytkowych na działalność kulturalną na preferencyjnych warunkach – mówi Agnieszka. – Coraz więcej ludzi ma świadomość, że chce zadbać o otoczenie, w którym żyją. Przecież po naszej akcji pojawiły się głosy, że inne dzielnice mają podobny problem. Dzięki temu ludzie zaczęli rozumieć, że jeśli coś im przeszkadza, to mogą zrobić coś, żeby to zmienić.

– Na pewno udało nam się otworzyć oczy i ludziom, i włodarzom, że jednak ważne jest dbanie o przyjazną miejską tkankę. I żeby działać według zasady: pieniądze to nie wszystko – dodaje Ania. Jak zgodnie zauważają, do dzisiaj obrońcy placu Wilsona mają ze sobą kontakt, nawet w różnych podgrupach się przyjaźnią. Ania: – Mamy poczucie, że w razie potrzeby w ciągu godziny skrzykniemy się i znów będziemy działać. Tamte wydarzenia do dzisiaj, kilkanaście lat później, zostawiły w nas poczucie sprawczości i tego, że możemy na siebie wszyscy liczyć.

Pierwsza do Sady Cafe na stołecznym Żoliborzu przychodzi Agnieszka Haska. Sprowadziła się tu w 2003 roku, po czterech latach mieszkania w Warszawie, i właśnie tu została, zapuściła korzenie, zaczęła działać sąsiedzko. Gdy siadamy przy kawie, wyjaśnia dwie na początek najważniejsze kwestie. – Pierwsze, co się dowiedziałam, to że nie mówi się plac „Łilsona", tylko Wilsona, to wiedzą wszyscy żoliborzanie, nawet Rada Języka Polskiego zabierała głos w tej sprawie i uznała tę formę za poprawną. A po drugie, Żoliborz ma i zawsze miał bardzo silne poczucie wspólnoty lokalnej.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich