Trwa wojna secesyjna. W niewielkim miasteczku w stanie Massachusetts, sympatyzującym z armią walczącej z Południem Unii, cztery siostry March – Meg (Emma Watson), Jo (Saoirse Ronan), Beth (Eliza Scanlen) oraz Amy (Florence Pugh) – żyją wraz z matką (Laura Dern) w domu ubogim, lecz bogatym w miłość i radość. Czekając na powrót ojca (Bob Odenkirk), który jest kapelanem na froncie, dziewczęta dorastają i zaczynają samodzielnie dbać o rodzinę.
To, w jaki sposób zaczyna się film, warunkuje jego dalszy odbiór. W pierwszej scenie, zupełnie inaczej niż w dotychczasowych ekranizacjach, dorosła już Jo ubiega się o publikację swoich opowiadań w redakcji nowojorskiego tygodnika. Wydawca przyjmuje teksty do druku. Prosi nawet o więcej. Zaznacza jednak, że jeśli ich bohaterką będzie kobieta, w finale należy wydać ją za mąż lub przynajmniej uśmiercić. Od tego momentu, wnioskując po reakcji młodej pisarki, pewne jest, iż Greta Gerwig uczyni wszystko, by jej „Małe kobietki" zakończyły się inaczej. Jo nie w smak bowiem rezygnować z własnych przekonań i marzeń na rzecz tego, czego oczekuje od niej – i nie tylko od niej – społeczeństwo.
Reżyserka jest całkowicie oddana materiałowi źródłowemu, ale pozwala sobie na słuszne i całkiem trafne zmiany. Sięga przy tym głębiej – nie tylko do powieści Alcott, ale również do jej biografii, a przede wszystkim do pamiętnika, pełnego, jak na tamtą epokę, wywrotowych myśli. W ten sposób reżyserka prowadzi narrację, pozwalając koegzystować w jej ramach zarówno temu, co realne, jak i temu, co fikcyjne. Ponadto, przeplatając dwie linie czasowe i oddzielając je od siebie za pomocą zdjęć w ciepłym i zimnym świetle, zderza oczekiwania z rzeczywistością – chwile niewinnej dziecięcości, kiedy siostry wciąż są razem, przeplatają się ze zmaganiami z dorosłością. Jej nieodłącznym elementem jest pojmowana na różne sposoby samotność.
Saoirse Ronan jako Jo, choć jest bardzo dobra, to nie wytrzymuje porównania z Katharine Hepburn, dla której ta sama rola w wersji George'a Cukora z 1933 r. była wręcz uszyta idealnie. Z kolei Amy, w interpretacji Florence Pugh, na naszych oczach przekształca się na oczach widza z egocentrycznej kokietki w feministkę z prawdziwego zdarzenia. To ona wygłasza najmocniejsze kwestie w filmie Gerwig, zwraca uwagę na nierówności płciowe i marginalizowanie kobiet w męskim świecie. To także ona jest tą, która postrzega instytucję małżeństwa krytycznie – wychodzi poza jej romantyczny wymiar, traktując ją przede wszystkim jako transakcję biznesową. Podkreśla tym samym swoje prawo do podejmowania decyzji o sobie, nawet tych niepopularnych.