Nieunikniony kryzys gospodarczy, efekt epidemii koronawirusa, jest dowodem na to, że globalizacji nie tylko nie da się powstrzymać, ale może być ona drogą do powrotu do względnej normalności. I wcale nie dlatego, że jest to optymalny proces, niewywołujący społecznych kosztów. Wręcz przeciwnie, to właśnie ona jest jednym z motorów powstawania skrajnych nierówności na świecie. Ale bez niej nie poradzimy sobie z epidemią, a Zachód, którego my Polacy jesteśmy częścią, nie będzie w stanie utrzymać nawet namiastki standardu życia swoich społeczeństw – zarówno pod względem finansowym, jak i poziomu wolności, do jakiego przywykliśmy.
Blaski i cienie globalizacji
Dla Europejczyków pierwszą odczuwalną konsekwencją epidemii koronawirusa w Chinach było przerwanie łańcucha dostaw i produkcji towarów. Na przełomie stycznia i lutego inwestorzy nie za bardzo przejmowali się jeszcze chińskimi problemami, sytuacja na giełdach wyglądała stabilnie, ekonomiści wieszczyli, że gospodarka Państwa Środka raczej nie osiągnie zapowiadanych 7 proc. wzrostu PKB w tym roku, korekta w dół o 2–3 pkt proc. miała być nieunikniona. Ale Chiny nagle zamknęły większość fabryk, towary przestały płynąć do reszty świata rozwiniętego. Największy producent dóbr przemysłowych na planecie stanął praktycznie w miejscu. Uzależnienie od chińskiej gospodarki, a szerzej – od gospodarek azjatyckich, którego przecież od dekad jesteśmy świadomi, zaczęło być odczuwalne. Oczywiste było też, co za tym stało – globalizacja.
Bogaty świat Zachodu, by zwiększać swoje zyski, od lat zlecał produkcję tam, gdzie było taniej. Największe korporacje świata i te dużo mniejsze zostawiały sobie projektowanie, marketing i przede wszystkim markę. To tam kryła się wartość dodana, która pozwalała, by za produkt, którego koszt produkcji i dostawy mógł sięgać dolara, można było zażyczyć sobie od zamożnych klientów nawet sto razy więcej. Dla Zachodu sytuacja wymarzona – średnia stopa życia rosła, konsumpcja szła w górę, przychody państw podnosiły się dzięki wyższym wpływom z podatków – i tych pośrednich, i bezpośrednich, a do grona krajów rozwiniętych dołączały kolejne państwa europejskie. Praktycznie dla wszystkich była to sytuacja korzystna. W ciągu ostatnich 40 lat – m.in. dzięki globalizacji – skrajną biedę nawet według najostrożniejszych założeń ograniczono na świecie o połowę. Ale wraz z częścią przemysłu wypchnięto też poza gospodarki rozwinięte problem zanieczyszczenia środowiska, obciążając nim kraje rozwijające się.
Sytuacja zaczęła się komplikować, gdy w krajach Zachodu widoczne się stało, że nie wszyscy zyskują na eksporcie najniżej płatnych miejsc pracy, a beneficjentami procesu staje się tylko część społeczeństwa. Nożyce nierówności zaczęły się jeszcze bardziej otwierać, gdy internet i technologie, głównie te, które z niego korzystały, zaczęły pauperyzować klasę średnią. Zmiany klimatyczne uświadomiły, że planeta jest jedna i eksport śmieci i zanieczyszczeń to ukrywanie problemu kosztem innych. A marzenia o zachodnim dobrobycie i ucieczce od biedy i wojen spowodowały masową migrację do krajów rozwiniętych. Ich społeczeństwa nie były na to przygotowane. Nie tylko finansowo, ale też kulturowo.