Stary człowiek odchodzi, napięcie mija. Ona zza zasłony swoich okularów przeciwsłonecznych pokazuje chłopakowi zdjęcia w smartfonie, pyta go, czy jest ładna. On, też w przeciwsłonecznych, potwierdza. Popijają piwo: on desperadosa, ona redsa. A potem robią sobie selfie. Dłuższą chwilę szukają kadru, tak żeby na drugim planie były plaża, woda jeziora i żaglówka w oddali. W ten sposób wszystko wraca na swoje miejsce, jest idealne, dokładnie takie, jak powinno być.
Ukochana sterylność
Czasem, gdy zabieram na mikrowyprawę osoby, które nienawykły do takiego spędzania czasu, słyszę narzekania, które wcale nie dotyczą zmęczenia, głodu, pragnienia, niewygód, szyszki pod karimatą. Okazuje się, że największą niedogodnością jest wnikający w odzież zapach dymu z ogniska, brud od ziemi, niemożność namydlenia się i spłukania gorącą wodą, założenia świeżej, pachnącej chemicznie koszulki.
A przecież Droga wymaga, by się ubrudzić, taki ślad na sobie pozostawia. Taki jej urok. Ciało człowieka, jak każdego zwierzęcia, poci się, brudzi, pachnie (śmierdzi), nasiąka wilgocią, dymem. Podczas swoich wędrówek, nauczyłem się je akceptować w takiej właśnie postaci. W sosie własnym. Tymczasem dla wielu pozbycie się wspomaganej chemicznie sterylności równa się przekroczeniu granicy bezpieczeństwa i powoduje trudne do przezwyciężenia uczucie dyskomfortu. Jakże często chcemy oddzielić się od własnej cielesności i odepchnąć od siebie właściwości otaczającej nas przestrzeni.
No właśnie – bo wielu ludzi ową sterylność, a w zasadzie tęsknotę za nią, chce widzieć również wokół siebie. Niebo ma być dość niebieskie, woda wystarczająco turkusowa, a liście zielone. Łąka ma pachnieć ładnie jak łąka, a nie jak końskie łajno, które przecież na łące ma pełne prawo się znaleźć. Jakbyśmy czyścili kadr, jakby rzeczywistość natury była fotografią. Zdjęciem, które idealnie wyczyszczone z niepotrzebnych elementów, przefiltrowane przez stosowną aplikację poprawiającą kolory i kontrast, wrzucimy do sieci, czekając na lajki. Tacy ładni i pachnący będziemy na tym selfie, a wokół będzie tak pięknie – plaża, woda, żaglówka i nic więcej.
Zaryzykuję tezę, że wraz ze wzrostem dostępności aplikacji „poprawiających" zdjęcia i rozpowszechnieniem zwyczaju fotografowania wszystkiego wokół i wrzucania takich „dzieł" do sieci, stało się coś dziwnego. Często nie chcemy już rejestrować otaczającego nas świata. Chcemy ów świat poprawiać, dostosowywać go do wyimaginowanych standardów, które znamy z folderów reklamowych. Tylko to zapewni nam satysfakcję z dostatecznej ilości lajków i pełnych zachwytu komentarzy.
Więc gdy pada deszcz, niebo jest zachmurzone, gdy w nocy przychodzi przymrozek, a gospodarz na polu obok rozrzucił gnojówkę, gdy zaczynamy pachnieć sobą, jesteśmy nieszczęśliwi i tęsknimy do ciepłych krajów, a w zasadzie do żółtoturkusowych fotografii, na których owe ciepłe kraje tak ładnie wyglądają.
To tylko przykłady na owe mentalne balasty, których musiałem się pozbyć podczas moich pierwszych mikrowypraw. Jest ich więcej. Bo z perspektywy włóczęgi, współczesny świat nabiera kontrastów, i to bez jakiegokolwiek technologicznego wspomagania.
Kapliczka w lesie
Jest jeszcze jedna kwestia, o której nie sposób nie wspomnieć. „Przygoda czai się za rogiem". Banał? Być może. Ale jakże prawdziwy.
Warto podczas mikrowyprawy uczyć się czegoś, co nazywam uważnością. Odzwyczailiśmy się od wysiłku czynionego w celu dowiedzenia się czegoś, przywykliśmy, że informacja jest dostępna na wyciągnięcie ręki (smartfona), a jeśli nie jest – to jakby jej nie było. Tymczasem mikrowyprawa to odkrywanie otaczającego nas świata. To samodzielne odkrywanie, bez udziału drukowanego czy elektronicznego przewodnika, poszukiwanie, którego trzeba dokonać poprzez uważność właśnie. Z uwagą przyglądać się, z uwagą słuchać ludzi. Wykonać trud zainteresowania się czymś, co z pozoru jest zwykłe i mało interesujące.
Pewnego dnia, gdy wędrowałem po kartuskim lesie, dobiegły mnie ledwie słyszalne głosy – chóralny śpiew. Myślałem, że mi się wydaje, ale nie... Typowe, kościelne zawodzenie, jakaś litania. Stanąłem jak wryty, a po chwili poszedłem za dźwiękiem, który się oddalał. Biegłem, ale głos wkrótce ucichł. Wyszedłem na drogę i dostrzegłem kapliczkę, przy której nikogo nie było. Przez długi czas biłem się z myślami, czy mi się przypadkiem nie wydawało.
Zacząłem przyglądać się miejscu, w którym się znalazłem. Drzewo obrośnięte sztucznymi, plastikowymi kwiatami. Pulchne aniołki (pseudobarok made in China) udawały zamyślenie wsparłszy głowę na dłoniach. Nad wszystkim opiekę roztaczała Matka Boża, uwięziona w kapliczce przybitej do pnia drzewa. Obok stał kamień z tablica pamiątkową – ku pamięci leśniczego Stanisława Szeszuły.
Historię tego miejsca opowiedział mi Jacek Duda, ówczesny leśniczy z Bilowa koło Kartuz: – Kapliczkę zawiesił na drzewie świętej pamięci Stanisław Szeszuła, miejscowy leśniczy. W czasie wojny był młodym chłopakiem. Trafił na przymusowe roboty do Niemiec. Wraz z grupą żołnierzy – jako niemiecki robotnik, błędnie potraktowany jako Niemiec, został wzięty do niewoli przez czerwonoarmistów, zamknięty z innymi w piwnicy. Rosjanie po kolei wyprowadzali na podwórze pojmanych cywili i rozstrzeliwali. Wtedy zaczął głośno się modlić po polsku. W grupie żołnierzy rosyjskich również znalazł się jeden Polak, usłyszał modlitwę. Pan Stanisław został zabrany na bok. W ten sposób uratował życie – wszyscy Niemcy z piwnicy zostali rozstrzelani.
Po wojnie Szeszuła został leśniczym. Kapliczka dziękczynna za cudowne uratowanie życia najpierw znajdowała się w jego domu, podobno miał ją w sypialni. Później postanowił powiesić ją w lesie, w miejscu, które szczególnie mu się podobało ze względu na krajobraz wokół. Powiesił ją na drzewie, po drugiej stronie drogi od miejsca, w którym znajduje się dzisiaj. Ten buk, na którym ją powiesił, murszeje dziś powalony przy drodze. Sama kapliczka zaś została przewieszona i niedawno został tu postawiony kamień – ku pamięci pana Stanisława.
Kapliczka zyskała drugie życie. – Miejscowi zaadoptowali ją sobie i odbywają się tu nabożeństwa. Upiększają to miejsce po swojemu, sztucznymi kwiatami. Dobrze, że żyje dziś swoim życiem, ale moim zdaniem bez tych plastikowych kwiatów byłoby dużo lepiej. Matka Boska nie cieszy się ze sztucznych kwiatów w lesie. Gust odpustowy w lesie nie przystoi, ale ja nie jestem w stanie tego zwalczyć – mówi Jacek Duda.
Do najbliższych zabudowań jest kawał drogi, trzy, cztery kilometry. – Pielgrzymują do niej z Łapalic i z Kartuz. Starsze osoby, głównie kobiety. Raz na miesiąc odbywa się tutaj nabożeństwo i pewnie te głosy pan usłyszał w lesie – dodaje.
Niby nic, ktoś powie, żadne wielkie odkrycie. Ale dla mnie najważniejsze – bo moje. Mikroodkrycie uczynione podczas mikrowyprawy. A wszystko zaczęło się od ledwie słyszalnego dźwięku modlitewnego zawodzenia, na który pewnie nie zwróciłbym uwagi, gdybym akurat nie wsłuchiwał się w śpiew ptaków albo miał w uszach słuchawki.
Oduczyliśmy się owej uważności, rozleniwieni złudnym poczuciem bezpieczeństwa i technologią, która nieustannie ułatwia nam życie. Pisze o tym między innymi Richard Louv w książce „Ostatnie dziecko lasu", przy czym termin „uważność" utożsamia on z „inteligencją przyrodniczą". Przywołuje słynną klasyfikację rodzajów inteligencji Howarda Gardnera. Zwraca uwagę, że badacz ten, po zidentyfikowaniu siedmiu jej rodzajów, zdecydował się zdefiniować ósmy: inteligencję przyrodniczą. To – najogólniej rzecz ujmując – zdolność postrzegania sygnałów, jakie wysyła nam przyroda, i właściwej ich interpretacji. To ten rodzaj mądrości, opartej na uważnej obserwacji otaczającego nas świata, jakiego używali nasi przodkowie, by przetrwać. Trudno oprzeć się wrażeniu, że tak zwany postęp cywilizacyjny postawił sobie za cel pozbawienie nas owej inteligencji, upośledzenie tego, co nazywam uważnością. A bez niej mikrowyprawy będą nudne i pozbawione smaku, a być może również – sensu.
Nowe za progiem
Nasz świat się zmieni, w zasadzie już jest w procesie zmiany – powtarzają publicyści, intelektualiści, pisarze, politycy. I nie chodzi tylko o pandemię koronawirusa, ale także o kryzys klimatyczny, który ma wywołać globalne niepokoje społeczne, ograniczyć dostęp do żywności, zmienić oblicze gospodarki, społeczeństwa, wzorce zachowań. Koronawirus, być może, przyspieszył ową zmianę, nadał jej nową dynamikę. Być może jest jaskółką kolejnych, jeszcze bardziej znaczących, zmian. Jak głębokie one będą i jak szybko będą postępowały – tego jeszcze nie wiemy. Wszystko dzieje się błyskawicznie, i jest niezwykle zaskakujące. Gdyby ktoś nam powiedział w grudniu ubiegłego roku, że czeka nas społeczne i gospodarcze trzęsienie ziemi wywołane „jakimś" wirusem – nie uwierzylibyśmy mu i potraktowali go jak oszołoma, ewentualnie osobę nadużywającą Netfliksa. A tymczasem – stało się.
Teraz mówi się o „zmianie paradygmatu", że społeczeństwo globalne odejdzie od konsumpcyjnego stylu życia, że inne wartości staną się ważne, że się do siebie zbliżymy i dokonamy czegoś w rodzaju cywilizacyjnego rachunku sumienia. To pozytywny scenariusz, żeby nie powiedzieć: naiwny. Jest jeszcze inny – taki, że dostęp do dóbr, do „rozpasanej" konsumpcji zostanie na tyle ograniczony, że pojawią się nowe konflikty, a niektóre z nich będą krwawe.
Czy tak się stanie? Nikt nie może mieć dzisiaj pewności, tym bardziej że – mając w pamięci dynamikę wydarzeń z ostatnich trzech miesięcy, trudno jest zaprzeczać jakiemukolwiek scenariuszowi. Jedno jest pewne – podczas najbliższych wakacji raczej nie będziemy wyprawiali się nad turkusowe morza do ciepłych krajów. Pojedziemy do najbliższego lasu, nad jezioro, nad morze. Spędzimy wakacje w odległości 50 kilometrów od domu, w odosobnieniu, z dala od tłumu. Warszawa ruszy do Puszczy Kampinoskiej i na Mazowsze, Gdańsk na Kaszuby, Kraków w Beskidy.
Być może rzeczywiście uda się części z nas popatrzeć nieco inaczej na otaczający świat i na siebie samych. Być może rzeczywiście następuje owa zmiana paradygmatu. Kto wie, czy składową tej zmiany nie będzie stosunek do sposobu spędzania czasu wolnego, w lesie z namiotem, przy ognisku, z plecakiem na szlaku.