Dziurawa fabuła
Wielkie ściganie dookoła Francji wymyślił Henri Desgrange – były kolarz i wydawca gazety „L'Auto", poprzednika dzisiejszej „L'Equipe". Nowa impreza miała walczyć o miejsce w sercach kibiców z promowanymi przez konkurencję wyścigami Paryż–Brest (mecenasem był „Le Petit Journal") i Bordeaux – Paryż („Le Velo"). Relacja między gazetą i rywalizacją kolarzy okazała się symbiozą idealną. Tak jak na początku XX wieku rósł we Francji rynek prasy sportowej, tak samo rozwijała się Wielka Pętla. Nakład „L'Auto" w 1902 roku wynosił 25 tysięcy egzemplarzy. Trzy dekady później, podczas 27. edycji Tour de France, każdego dnia z drukarni wyjeżdżało w kraj 854 000 egzemplarzy dziennika. Francuzi codziennie biegli do kiosku i siadali do czytania relacji ze zmagań kolarzy.
Początkowo informacje, z których korzystali dziennikarze opisujący wyścig, były skromne. Dziurawa fabuła wymagała twórczego wypełnienia, co sprzyjało mitologizowaniu narracji. Relacje były kwieciste, uczestnicy – wielcy, przyroda – groźna. Na trasę wyruszali śmiałkowie, którzy każdego dnia stawiali czoła własnym słabościom oraz nadludzkim wyzwaniom uosabianym przez górskie szczyty. Wyścig przez wiele lat miał formę gazetowej powieści w odcinkach, był namiastką narodowej epopei. Emocjonował, angażował, leczył poranione wojennymi przeżyciami dusze oraz budował narodową dumę. Epickość Wielkiej Pętli jako pierwszy zdefiniował francuski krytyk i eseista Roland Barthes. Już pół wieku temu zestawił ten wyścig z „Pieśnią o Rolandzie" oraz opowieściami o Rycerzach Okrągłego Stołu.
Tour de France zaspokajał potrzebę wielkich przeżyć w codzienności i reprezentował utopię, w której zarówno stosunki pomiędzy człowiekiem i naturą, jak i między samymi ludźmi „uzyskiwały formę starcia herosów". Każdy etap był jednocześnie drogą krzyżową oraz wyprawą Argonautów; walką człowieka z samym sobą oraz przyrodą.
Kolarze w zbiorowej wyobraźni często stawali się uosobieniem określonych cech. Lance Armstrong – zanim okazał się dopingowym oszustem, modelowym czarnym charakterem – reprezentował niezłomność człowieka, który pokonał raka i wszedł na sportowy Olimp. Irlandczyk Stephen Roche był wiecznie elegancki (jest taki do dziś, gdy podczas wyścigu opiekuje się gośćmi jednego ze sponsorów), a Francuz Raymond Poulidor – wiecznie drugi. Ludwik Stomma w tekście „Po co nam Francja?" zauważył, że kiedy premier Jean-Pierre Raffarin mówi o sobie, że „jest z natury poulidorien", nie trzeba niczego dodawać ani tłumaczyć. Oznacza to, że woli grać pozornie drugie role, niż być na pierwszej linii i w światłach jupiterów.
Belga Eddy'ego Mercxa nazywano kanibalem, bo miał niezaspokojony głód zwyciężania i „pożerał" rywali na trasie. Francuz Laurent Fignon był z kolei inteligentem, który jeździł w okularach korekcyjnych i reprezentował kolarstwo obliczone na efektywność, wyjęte raczej z arkusza kalkulacyjnego niż z epopei. Zwyciężał, ale kiedy walczył na trasie, rodacy woleli raczej dopingować zagranicznych rywali. W sukcesach mieszczucha z dobrego domu nie było nic romantycznego.
Sposób odbioru Wielkiej Pętli przez lata ewoluował – od drukowanej w prasie powieści w odcinkach do telewizyjnego serialu. To naturalne, bo odbiorcami rządzą wciąż te same namiętności – przywiązujemy się do bohaterów, lubimy linearne narracje i powroty do dobrze znanego świata – zmienia się tylko medium. Dziś kibice nie muszą już pędzić rano do kiosku po kolejny numer „L'Equipe", wystarczy pilot do telewizora. Ubiegłoroczna edycja wyścigu to ponad 100 godzin transmisji oraz 38-procentowy udział w widowni (średnia 3,7 mln oglądających) we francuskiej telewizji.