Daniił Charms. Bunt przeciw rebelii

Surrealistyczna i groteskowa poezja radziecka mogła się narodzić tylko w Petersburgu, który ze stolicy imperium stał się nagle prześladowaną prowincją i który już jako Leningrad doświadczył wielkiego głodu. Wśród jego ofiar znaleźli się także literaci, z Daniiłem Juwaczowem-Charmsem na czele.

Publikacja: 07.02.2020 18:00

Daniił Charms. Bunt przeciw rebelii

Foto: Fine Art Images/East News

Drugiego lutego 1942 r. na oddziale psychiatrycznym więziennego szpitala konał człowiek. Umierał z głodu. Jego leżące na pościeli ciało było tak lekkie, że prawie nie uginało sprężyn żeliwnego, odrapanego łóżka. Oczy, zazwyczaj bystro patrzące – znamy ze zdjęć to spojrzenie – zasnuła mgła. Usta nie poruszały się, a na wymrożonych okiennych szybach nie osiadała już para jego oddechu. Zapewne nie widział nawet ostrego światła dnia, które wpadało przez okno od strony Newy. Więzienie, w którym dokonywały się ostatnie chwile skazańca, to słynne Kriesty w Leningradzie. Kriesty znaczy po polsku krzyże.

Był sam. Nikt z personelu nie zaglądał do jego klitki, bo i po co? Lekarstw w szpitalu nie było, nie było czym karmić pensjonariuszy. Nie jedli też ludzie zamknięci w masywnych czerwonych murach bloków więziennych, podobnie zresztą jak strażnicy, lekarze, pielęgniarze i salowe. Luty tego roku zapisany zostanie później jako najcięższy miesiąc głodowej blokady miasta. Na ulice wróciły widoki doskonale znane starszym leningradczykom, tym, którzy pamiętali podobnie surową zimę roku 1919. Jak wtedy wzdłuż „prospektów" snuły się ciemne, przygarbione sylwetki, ciągnące za sobą zbite z lichych desek trumny ze zwłokami najbliższych. Była cisza, tylko śnieg skrzypiał pod płozami sanek. W 1919 r. ludzie jedli padłe konie, teraz jednak było jeszcze gorzej, bo zamiast koni ludzie jedli ludzi.

Wszyscy wiedzieli więc, że pobyt w samotnej celi więziennej psychuszki dla człowieka, który i tak nie dojadał już od kilku lat, oznaczać może tylko jedno: że człowiek ten nie wyjdzie stąd żywy. Dlatego Daniił Juwaczow-Charms skonał w samotności, choć był pisarzem i poetą znanym całemu Leningradowi.

Aresztowano go 25 sierpnia 1941 r. za „szerzenie nastrojów defetystycznych", jak głosił akt oskarżenia. W sowieckim mieście, które ledwie za kilka dni miało zostać zamknięte szczelnym pierścieniem niemieckiego oblężenia, za coś takiego od razu szło się pod ścianę plutonu egzekucyjnego. Dlatego Charms próbował się ratować, symulując chorobę psychiczną. Chodził po celi z nakrytą głową, tłumacząc, że nie chce, aby postronni widzieli jego myśli. Uwierzono w to szaleństwo, bo zawsze uchodził za dziwaka. Kto zresztą tamtej leningradzkiej zimy mógł powiedzieć o sobie, że czuje się normalnie? I czy dla kogokolwiek miało to znaczenie?

Antychuligan

Charms to pseudonim, którym posługiwał się od lat 20. Sam poeta traktował to jako człon nazwiska, tak też przedstawiał się ludziom, a także władzom, w licznie wypełnianych ankietach i formularzach. Słowo to widnieje również w jego dossier z kartoteki śledczej. Pochodzić miało z języka angielskiego od czasownika „to charm" – oczarowywać. Ale podobno też od „to harm" – szkodzić. Juwaczow widział w tym pewną dwoistość własnego losu: we własnych oczach był zawsze wybrańcem Parnasu, ale też człowiekiem naznaczonym fatalnym stygmatem.

Ten podwójny stan świadomości opisuje w „Staruszce", jednym z ostatnich opowiadań: „Będzie to opowiadanie o cudotwórcy, który żyje w naszych czasach i nie czyni cudów. Wie, że jest cudotwórcą i że może dokonać każdego cudu, ale nie robi tego. Wykwaterowują go z mieszkania, wie, że wystarczy mu tylko kiwnąć palcem, a mieszkanie pozostanie jego, ale nie robi tego, pokornie wyprowadza się z mieszkania i zamieszkuje w szopie za miastem. [...] I w końcu umiera, nie uczyniwszy przez całe życie ani jednego cudu" (tłum. Henryk Chłystowski).

Życie cudotwórcy rozpoczął w połowie lat 20., kiedy to jako dwudziestolatek, utrzymujący się dotąd z pisania skeczów dla cyrkowych klaunów, pojawił się na literackim firmamencie Leningradu. Charms dołączył do grupy Aleksandra Tufanowa, autora pojęcia „język pozarozumowy". Tufanowców fascynowała sama barwa dźwięków, które, jak muzykę, chcieli oddzielić od znaczeń i uczynić mową czystej sztuki. Dla Charmsa, przeciwnie, liczył się sens i konkret; znane jest jego porównanie poezji do szafy. Dlatego szybko zerwał z tufanowcami, którym zarzucał skażenie manierą futuryzmu, i wraz z innym poetą Aleksandrem Wwiedienskim założył Lewą Flankę Akademii Lewych Klasyków, znaną później jako grupa Oberiu, czyli oberiuci.

W tej nic nieznaczącej nazwie dźwięczą jeszcze echa koncepcji „zaumnogo jazyka" Tufanowa. Oberiuci (do Charmsa i Wwiedenskiego dołączyli Mikołaj Zabołocki, Konstanty Waginow, Mikołaj Olejnikow i inni) szokowali publiczność słowem, ale też wyglądem i zachowaniem. Szczególnie Charms, który obnosił się po Leningradzie w stroju Sherlocka Holmesa, z nieodłączną zakrzywioną fajką w zębach. Najsławniejszy występ oberiucki – spektakl „Trzy lewe godziny", który odbył się 28 stycznia 1928 r. w Domu Literatów na Fontance – Charms zapowiadał, stojąc na gzymsie piątego piętra Domu Prasy na Newskim Prospekcie; podczas wieczoru deklamował własne wiersze, siedząc na szafie. Scenariusz innego z literackich wieczorów, podobnych raczej do kabaretu absurdu, znamy z zachowanego notesu poety: „W ten piątek wytoczę najcięższe armaty [...]. Po naszym czytaniu wyjdzie Igor Bachtieriew i wypowie bezsensowną mowę, przytaczając cytaty z nieznanych poetów. Potem wyjdzie XX i również palnie mowę, lecz z odchyleniem marksistowskim. Wreszcie dwie nieznane osoby, chwyciwszy się za ręce, podejdą do stołu i oznajmią: na poruszony tu temat potrafiłybyśmy rzec niejedno, lecz raczej zaśpiewamy. I coś zaśpiewają. Ostatni wyjdzie Giga Kacman i opowie coś z żywotów świętych. Tak będzie w porządku" (tłum. Jan Gondowicz). I było – wynudzona bolszewickimi sloganami publika waliła na występy drzwiami i oknami.

O samej poezji Daniiła Charmsa, najbardziej wyrazistego członka grupy, wiemy zadziwiająco mało. W „dorosłym" okresie swojej twórczości wydał zaledwie trzy wiersze. Większość jego dzieł rozchodziła się w rękopisach, które w latach 30. niszczono w obawie przed aresztowaniem. Poeta bawił się znaczeniami słów, powtarzając wielokrotnie podobne zdania, w których na wszelkie sposoby układał poszczególne frazy. Zabieg ten prowadził ówczesnych odbiorców do komicznych, absurdalnych lub wręcz groteskowych skojarzeń, ale też odsłaniał im nieuchwytne dotąd słowem obszary podświadomości. Z kolei narracja jego krótkich opowieści, pozbawionych puenty, raczej ostentacyjnie antymoralizatorska, wnosiła świeże spojrzenie na kwestię tak zwanej prozy życia. Bohater „Przypadku Pietrakowa" „chciał położyć się spać, ale położył się obok łóżka". Całą treść opowiadania zajmuje opis przewracania się z boku na bok, z końcowym zdaniem: „To właściwie już wszystko".

Charms, na wzór najwybitniejszego rosyjskiego futurysty Włodzimierza Majakowskiego, nazywany był przez współczesnych literackim chuliganem i w określeniu tym – w zależności od tego, kto je wypowiadał – zawierała się cała gama odczuć: od podziwu po potępienie. Pojęcie to, nośne i chwytliwe (używał go również Sergiusz Jesienin), w istocie nie bardzo jednak pasuje do tego oberiuty. „Chuligaństwo" Majakowskiego i po części Jesienina to szokowanie „burżujów" zachowaniami określanymi jako proletariackie. Noszący się jak Sherlock Holmes i wysławiający z przesadną starannością Charms był natomiast programowo „antyproletariacki", mimo mylącego sztafażu haseł Lewej Flanki. Jako takiego można go uznać za prekursora wszystkich „buntowników przeciwko rebelii".

A jeśli już silić się na porównania, lepiej skojarzyć go z postacią Wolanda z „Mistrza i Małgorzaty" Michaiła Bułhakowa. Tyle że leningradzki Woland cudów nie czynił.

Zgwałcony Petersburg

Surrealizm i groteskowość zjawiska, jakim byli oberiuci, ocenić można dopiero na tle ówczesnej historii Petersburga-Piotrogrodu, miasta, które w ciągu niewielu miesięcy z pozycji stolicy największego imperium świata zdegradowane zostało do prowincjonalnego sowieckiego miasta. Tak drastyczna zmiana nie mogła dokonać się inaczej niż przy użyciu skrajnie brutalnych środków. Dość powiedzieć, że jeśli w momencie wybuchu rewolucji (marzec 1917 r.) miasto liczyło sobie prawie 2,5 miliona mieszkańców, to trzy lata później pozostało ich niewiele ponad 700 tysięcy. Co się stało z resztą? Rozproszyła się, emigrowała, ale też wyginęła lub wymarła. Przeważnie z głodu. Tylko w pierwszych trzech kwartałach 1919 r. umarło z wygłodzenia 40 tysięcy obywateli Piotrogrodu.

I byli to przeważnie inteligenci. Pamiętajmy, że przedrewolucyjny Petersburg był jednym z największych na świecie ognisk myśli, nauki i sztuki. Służący tym wartościom ludzie po przewrocie bolszewickim (listopad 1917 r.) w olbrzymiej większości zostali pozbawieni źródeł utrzymania. W oczach nowej władzy byli burżujami, „byłymi ludźmi", niezasługującymi na to, by państwo im pomagało. Szczupłe rezerwy przeznaczano na walkę z kontrrewolucją. A dla przedstawicieli petersburskiej inteligencji, szczególnie od mroźnej zimy 1919 r., zaczął się czas wielkiego wymierania. Po tamtej zimie doliczono się w Pitrze – jak mawiali o swoim mieście petersburżanie – zaledwie 500 studentów politechniki. Przed rewolucją było ich 6 tysięcy.

Dodajmy do tego ofiary bolszewickiego terroru i morderczej anarchii, jaką rozpętało już w marcu 1917 r. wypuszczenie z petersburskich więzień (m.in. z Krestów) 20 tysięcy kryminalistów. W lipcu tego roku – gdy Lenin rzucił hasło „pokój chatom, wojna pałacom" – dołączyło do nich 60 tysięcy dezerterów z niemieckiego frontu. Ludzie ci byli żądni grabieży i klasowej zemsty, chętnie przekazali też przywiezioną z okopów broń piotrogrodzkim bandytom. Dla miasta zaczął się czas kryminalnej grozy. Każdy inteligentnie wyglądający przechodzień narażony był na to, że zatrzymany przez szajkę „rewolucjonistów", po sprawdzeniu niespracowanych dłoni, dostanie kulkę w czoło lub nawet zostanie rozszarpywany gołymi rękami. Bandyci chodzili też do mieszkań, grabiąc, gwałcąc i mordując.

Nad tym chaosem piotrogrodzcy bolszewicy nie umieli – lub raczej nie chcieli – zapanować. Dopiero w 1923 r., gdy inteligencki Petersburg został już definitywnie spacyfikowany (dwa lata wcześniej skazano na śmierć poetę Nikołaja Gumilowa, zmarł też rozczarowany rewolucją Aleksander Błok), wydano zalecenie, by miejscowe „szpany" (gangi uliczne) rozstrzeliwać bez sądu.

Dopiero wtedy niedobici petersburscy inteligenci mogli wyjść na ulice miasta bez obawy o własne życie. Tak uczynił też Charms, którego czapka typu deerstalker oraz marynarka w szkocką kratę jeszcze rok, dwa lata wcześniej skazałyby na zlinczowanie. Dawny Petersburg odżywał, jak odbija się od ziemi przydeptana butem roślina, lub jak umierający na kilka chwil przed zgonem.

Charms był absolwentem Petrischule, najstarszego i najbardziej renomowanego liceum stolicy, działającego przy parafii niemiecko-luterańskiej. Widział, jak ginęli z głodu profesorowie Williams oraz Karlblom – ten ostatni, wykładowca języków starożytnych, padł na podłogę i umarł podczas lekcji. Również jemu przypadł w udziale los petersburskiego inteligenta. Jego „bunt przeciw rebelii" nie był więc artystowskim widzimisię, lecz przemyślanym, bolesnym wyborem.

„Jeż" i „Czyż"

Ta idylla nie mogła jednak trwać długo. Pierwsze ostrzegawcze pomruki zabrzmiały już po znanym występie w Domu Literatów: leningradzka „Krasnaja Zwiezda" nazwała spektakl „dyrdymałami". Pętla zaciskała się stopniowo. Gdy 2 kwietnia 1930 r. oberiuci zorganizowali wieczór teatralny w domu studenckim, tydzień później „Smiena", gazeta leningradzkich komsomolców, podsumowała występ zwrotami typu „reakcyjne żonglerstwo", „poezja bezmyślności" czy „protest przeciw dyktaturze proletariatu". Ten ostatni zarzut był już oskarżeniem z wyższej półki, choć wtedy jeszcze nie kwalifikował z automatu do aresztowania – co stało się regułą niedługo potem. Tak czy inaczej, po takiej recenzji oberiuci zaprzestali działalności publicznej. Może zaniepokoił ich los nieco starszych wybitnych kolegów, Jesienina i Majakowskiego, którzy w tajemniczych okolicznościach odebrali sobie życie.

Wiersze i humoreski Charmsa zaczęły odtąd krążyć po domach pocztą pantoflową. Z czego żył? Z pisania do „Dietgiza", wydawnictwa dla dzieci, którym kierował Samuel Marszak. Sprytny dyrektor, widząc zostawione na lodzie oberiuckie talenty, ofiarował całej grupie pracę w swojej oficynie. Władzy zejdą z oczu – myślał zapewne – a mnie przydadzą się, i to tanim kosztem.

Tak zaczął się kolejny etap życia poety – przedziwny, zważywszy, że Charms dzieci nie znosił. W tygodnikach dla najmłodszych „Jeż" i „Czyż" opublikował sporo wierszyków, które dziś przez krytyków literatury nie są traktowane poważnie z powodu ich „dziecinności". Czy nie można by jednak potraktować ich jako kolejnego gestu cudotwórcy, który nie czyni cudów? Dzieciom w każdym razie bardzo się podobały, szczególnie te z cyklów o Iwanie Iwanyczu Samowarze oraz Iwanie Toporyszkinie. Dla małych pionierów były trochę jak „Przygody Koziołka Matołka" czy wiersze Brzechwy, albo raczej Barańczaka czy nawet Roberta Stillera z jego „Zwierzydełkami". Charmsa nie bawiły jednak kalambury ani subtelna gra słów, lecz raczej przestawianie znaczeń w zdaniu jak klocków.

Iwan Toporyszkin ruszył raz na łowy

Pobiegł za nim pudel, susa dał przy płocie

Pudel w rzece tonie jak topór stalowy

Iwan jak ta kłoda leży sobie w błocie

W kilku wariantach tej zwrotki piesek i jego pan w różnoraki sposób kończą myśliwską wyprawę, łącznie z tym, że skaczący przez płot pudelek upada na topór, który sterczy ostrzem do góry.

Co miał na to powiedzieć ortodoksyjny zarząd Komsomołu? Szybko pojawił się zarzut, że „Jeż" i „Czyż" przez podobne wierszyki uczą dzieci chuligaństwa. W 1935 r., na skutek kampanii potępienia, zlikwidowano oba pisemka, zaś jego oberiuckich autorów aresztowano. Prześladowania z drugiej połowy lat 30. przeżył jedynie Zabołocki, który resztę życia na wolności spędził na wyciąganiu od znajomych i niszczeniu kopii własnych, niebłagonadiożnych wierszy.



Rękopisy nie płoną

Charmsa od morderczego pobytu w gułagu ocalił ojciec, starej daty rewolucjonista, który wydreptał synowi ułaskawienie w ministerstwie sprawiedliwości. Skończyło się na paru miesiącach zesłania w głąb europejskiej Rosji. Jednak gdy poeta wrócił do rodzinnego miasta, nie miał już z czego żyć. Odtąd w jego pisanych do szuflady utworach stale pojawia się nieobecny dotąd motyw głodu. Jak narkotyczne halucynacje na Witkacym, tak głodowe omamy wywarły specyficzne piętno na poetyce późnych dzieł Daniiła Charmsa.

Było tam jeszcze coś więcej: straszliwa treść ukryta w grzecznych słowach towarzyskiej konwencji. Jak w humoresce o Grigoriewie i Siemionowie – obaj panowie prowadzą banalną rozmowę o pogodzie, jednak Grigoriew przy każdej wymianie zdań „uderza Siemionowa w mordę". Po Charmsie ten rodzaj humoru uprawiał chyba tylko Jeremi Przybora, którego wszyscy przyjaciele rówieśnicy zginęli w powstaniu warszawskim.

W 1941 r. ojciec Charmsa jednak już nie żył, więc nie miał kto go bronić. W tym ostatnim okresie poeta, jak mówią świadkowie, nie przypominał już leningradzkiego Bustera Keatona z czasów Lewej Flanki. Wychudzony, z płonącymi oczami, podobny był bardziej do starotestamentalnego proroka. Tuż przed aresztowaniem, słysząc o Niemcach wkraczających na przedpola miasta, powiedział znajomemu poecie: „Będziemy pełzać bez nóg, trzymając się rozpalonych ścian..."

Po śmierci Charmsa jego schedą zajął się Samuel Marszak. Zrobił to w sposób specyficzny, bo podpisując się pod jego dziecięcymi wierszykami. Starsze pokolenie Polaków, któremu młode lata upłynęły w czasach stalinowskich, pamięta z pewnością książeczkę pod tytułem „Wesołe czyżyki". W rzeczywistości jej autorem był nie Marszak, ale Charms. Najbardziej wyrazisty z oberiutów miał zostać zapomniany.

Jednak na szczęście jest coś z prawdy w słowach Bułhakowa, który w „Mistrzu i Małgorzacie" umieścił słynną frazę: „rękopisy nie płoną". Gdy rozeszła się wieść o zgonie Charmsa, jeden z jego przyjaciół Jakow Druskin odważył się wejść do jego mieszkania i wynieść stamtąd w podręcznym kuferku papiery z jego wierszami i humoreskami. Kuferek trafił do rąk Mariny Malicz, drugiej żony Charmsa. Minęło pół wieku, zanim odnalazł ją... w Wenezueli krytyk literacki Władimir Glocer. Od tego czasu datuje się renesans twórczości leningradzkiego, a właściwie petersburskiego, poety. W 2000 r. ukazały się też ciekawe wspomnienia Malicz.

Glocer swego czasu był sekretarzem Samuela Marszaka. W ten sposób, chociaż częściowo, dokonała się historyczna sprawiedliwość. 

Drugiego lutego 1942 r. na oddziale psychiatrycznym więziennego szpitala konał człowiek. Umierał z głodu. Jego leżące na pościeli ciało było tak lekkie, że prawie nie uginało sprężyn żeliwnego, odrapanego łóżka. Oczy, zazwyczaj bystro patrzące – znamy ze zdjęć to spojrzenie – zasnuła mgła. Usta nie poruszały się, a na wymrożonych okiennych szybach nie osiadała już para jego oddechu. Zapewne nie widział nawet ostrego światła dnia, które wpadało przez okno od strony Newy. Więzienie, w którym dokonywały się ostatnie chwile skazańca, to słynne Kriesty w Leningradzie. Kriesty znaczy po polsku krzyże.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich