Dziennikarz amerykańskiego magazynu „Life" w 1937 roku napisał o niej: „Nie mając znaczących prywatnych środków, pracuje obecnie jako maszynistka i chodzi wiele mil do swej pracy. Jest numerem 1 tenisa kobiecego w Polsce od 1929 roku. Waży 154 funty i uderza piłkę niemal tak samo mocno jak mężczyzna. W świecie tenisa Polkę nazywają czule »Yah-Yah«, gdyż jej nazwisko jest niezwykle trudne do wymówienia. Jej bekhend jest równie wspaniały jak forhend, choć czasami zbytnio nim szaleje. Lubi zjeść befszyk na śniadanie, mówi dobrze po angielsku, jest uśmiechnięta i radosna".
Jadzia, jak mówiło o niej pół przedwojennej Warszawy, nie tylko z perspektywy przedwojennego Nowego Jorku taka właśnie była. Na sportowe pomniki zdecydowanie za skromna, podbijała świat forhendem, serwisem i prostolinijnym urokiem, w którym najwięcej było, oprócz uśmiechu, otwartości i szczerości.
Do gry w wielkoszlemowych finałach w Paryżu, Londynie
i Nowym Jorku doprowadził ją naturalny talent, szlifowany samodzielnie od dziecka na kortach AZS Kraków. Zaczynała od podawania piłek tenisowym damom, bo rodzina miała skromne dochody
i każdy grosz się liczył. Była okazja – spróbowała odbijać, najpierw rakietą wystruganą przez ojca – najważniejszą zabawką dzieciństwa. Damy nie bardzo chciały grać z dynamiczną dziewczyną, więc walczyła z chłopakami, potem mówiła, że mocny forhend wziął się z ambicji dorównania silniejszej płci.