„White Lines" dobrze się ogląda, co do tego nie ma wątpliwości. Akcja toczy się na słonecznej Ibizie, gdzie zabawa nigdy się nie kończy, widoki są spektakularne, a morze ma cudowny odcień. Nic dziwnego, że to właśnie tutaj dwie dekady temu przyjechał Axel, młody DJ z Manchesteru. Gonił za marzeniami, otworzył własny klub muzyczny, jednak potknął się i zniknął. Jego bliscy się łudzili, że doznał oświecenia i wyjechał do Indii. Kiedy odnalezione zostaje jego ciało, młodsza siostra postanawia dotrzeć do prawdy o śmierci brata.




Śledztwo w sprawie morderstwa sprzed lat to jeden z kilku wątków „White Lines". Jest jeszcze gorący romans i ognista zdrada, handel narkotykami z rumuńską mafią w tle, wreszcie konflikt lokalnych klanów prowadzących nie do końca uczciwe interesy. Álex Pina sprawnie krzyżuje poszczególne wątki i umiejętnie buduje napięcie. Kiedy trzeba, potrafi też rozśmieszyć. Brakuje mu jednak czasu na rozbudowanie któregokolwiek wątku, stworzenie zagadki, zaskoczenie niuansami obyczajowymi. Zbyt często też pozwala swoim bohaterom na zachowania sprzeczne z logiką.

Niewątpliwie „White Lines" miało być reklamówką Ibizy. Pech chciał, że premiera serialu zbiegła się ze światową pandemią, która podważyła sens takiej promocji. Szkoda, bo właśnie ta rajska wyspa jest najmocniejszym punktem tej produkcji. Atrakcją, dla której warto ją obejrzeć.