Jednostka chorobowa o nazwie „hikikomori", co po polsku znaczy „oddzielenie". Powszechnie znana jako wirus samotności i wyobcowania. Na początku polegała tylko na unikaniu szkoły, ale z czasem mutowała. Ten, kto cierpi (tylko czy to odpowiednie słowo?) na hikikomori, izoluje się od społeczeństwa na każdy z możliwych sposobów. Nie zaprzyjaźnia się ani nie zakochuje. Rozwija tylko takie hobby, które nie wymagają od niego wychodzenia z domu. Rzecz jasna, nie spaceruje, nie chodzi do szkoły, na uczelnie ani do pracy. Jeżeli już musi nawiązać jakąś interakcję ze światem, robi to za pośrednictwem internetu lub telefonu. Boi się już nie tylko tego, co jest za progiem jego domu, ale nawet pokoju. W miarę możliwości korzysta z toalety nocą albo wtedy, kiedy jest największa szansa, że nie natknie się przypadkiem na kogoś z domowników. Setkami tysięcy wycofują się ze świata na 20, czasem 30 lat. Dopóki tylko rodzice będą w stanie ich utrzymywać. Czasami na zawsze. Część psychologów traktuje hikikomori jako jeden z objawów uzależnienia od internetu. Ale to chyba mylenie skutku z przyczyną. Na początku był strach. Sieć stała się tylko jednym ze sposobów sprawienia sobie ulgi.
Ależ jak ci nie wstyd ich szkalować. To takie odpowiedzialne, przepełnione duchem wspólnoty społeczeństwo. Na wszelki wypadek trzymają się na dystans, zakładają maseczki, jak my rozkładamy parasol w deszczową pogodę, uważają, żeby sobie nawzajem nie zaszkodzić. Nie narzucać drugiemu ze swoją osobowością, twarzą ani zarazkami. Na to też mają osobny termin, „botchi-zoku", „samotne plemię". „Nie rób drugiemu kłopotów, a sam nie będziesz ich miał" – jak głosił slogan powtarzany w kółko w filmie Piotra Szulkina „Wojna światów. Następne stulecie".
I to chyba najlepsze określenie na wyłaniające się powoli zza zakrętu społeczeństwo przyszłości. Bez zbędnego moralizowania, popadania w euforię ani rozpacz, najlepiej jest określić je mianem bezproblemowego. Może nie od razu na poziomie faktów, z jakimiś tam kłopotami trzeba się będzie jednak trochę poborykać, ale przyświecających mu ideałów jak najbardziej. Trochę jak z mającymi koić w Kraju Kwitnącej Wiśni samotność hologramami, naturalnej wielkości i o atrakcyjnych rysach i budowie ciała elektronicznymi złudzeniami, które informują swoich właścicieli przed wyjściem z domu, żeby zabrali parasol, bo może spaść deszcz. A po powrocie uśmiechają się promiennie i mówią, że bardzo się za nami stęskniły. Są nie tylko higieniczne, ale i wyrozumiałe, kochające, oddane. Nie roznoszą zarazków ani nie stroją fochów. A kiedy się znudzą, można je przecież wyłączyć. Słowem, nie sprawiają najmniejszych kłopotów.
I może to jest właściwa droga. Kupić sobie trochę więcej bezpieczeństwa i spokoju, płacąc za nie rzeczywistością. Pozbyć się kilku kłopotów i zamienić je na złudzenia. Tylko przy dokonywaniu tej transakcji czytajmy, co zostało napisane drobnym drukiem u dołu strony. Niech nam nie umknie, że to transakcja wiązana.