Zakończył karierę po swojemu, w starannie zaplanowany sposób. Na gali Polish Heritage Night w Los Angeles, wśród znanych osobistości, ubrany w garnitur i elegancką muchę. Gortat zawsze dbał o odpowiednią oprawę, budowanie marki. Tutaj okoliczności były odpowiednie, moment też. Mijał mniej więcej rok od wykupienia jego kontraktu przez Los Angeles Clippers, co oznaczało, że pozostawał przez ten czas bez klubu. Dawał sobie maksymalnie rok na wyjaśnienie sytuacji, czyli znalezienie nowej drużyny lub zakończenie kariery.
Na początku mówiło się, że jeszcze w trakcie poprzedniego sezonu mógłby dołączyć do Golden State Warriors. Podobno kontrakt proponowali mu Los Angeles Lakers, ale to była drużyna do bicia przez wszystkich. Latem jeszcze raz na horyzoncie pojawili się Lakers szukający doświadczonego centra, by wskrzesić mocarstwowe plany. Ostatecznie postawili na Dwighta Howarda i tak kariera Gortata w NBA zatoczyła koło. To Howard był rywalem Polaka do walki o miejsce w składzie Orlando Magic kilkanaście lat temu, kiedy młody środkowy dopiero uczył się, jak wygląda NBA. Nie wyszło z Warriors i z Lakers. Podobno były jeszcze inne propozycje, ale nie zadowalały polskiego środkowego, który powoli przyzwyczajał się do życia po życiu.
Kibice pewnie chcieliby jeszcze zobaczyć Gortata na parkiecie, zdobywającego punkty, walczącego o zbiórki, stawiającego twarde zasłony, ale może to i lepiej, że nie rozmienił swojej kariery na drobne, wchodząc na ostatnie minuty, gdzieś z końca ławki rezerwowych. Lepiej pamiętać finały z jego udziałem, świetne akcje dwójkowe ze Steve'em Nashem w Phoenix Suns czy takie same zagrania do spółki z Johnem Wallem, gdy był już zawodnikiem Washington Wizards.
Marcin Gortat to postać niezwykła w polskim sporcie, większa nawet niż jego, budzące szacunek, dokonania na parkietach NBA. Udowodnił, że wyjeżdżając z Polski, można wedrzeć się do luksusowego świata, który wydawał się dla naszych koszykarzy niedostępny, zarezerwowany dla skaczących pod niebo atletów wychowanych na asfaltowych boiskach Chicago, Nowego Jorku czy Los Angeles.
Przez długie lata nie było Polaka w NBA i kibice musieli powtarzać sobie historię o skarpetkach, które Adam Wójcik przywiózł z obozu drużyny Los Angeles Clippers. Potem na chwilę pojawiła się nadzieja za sprawą Cezarego Trybańskiego i Macieja Lampego, ale ich przygody z najlepszą ligą świata kończyły się szybko, raczej po cichu, i dostarczały więcej smutku niż radości. Jednemu może zabrakło trochę talentu, drugiemu nieco pokory i wytrwałości. Udawało się Litwinom, Rosjanom, Hiszpanom, Francuzom, Niemcom. Dużo w NBA znaczył Rik Smits, a przecież Holendrzy nie są nacją zapatrzoną w koszykówkę.