Marcin Gortat. American Dream po polsku

Marcin Gortat przez 12 lat gry w NBA był w Polsce sportową gwiazdą i celebrytą, jego zarobki – tematem dla tabloidów. Kibice żałować mogą jedynie, że reprezentacja kraju bardzo z tego nie skorzystała. Ale pod tym względem jeszcze nie wszystko stracone – Gortat od dawna popularyzuje w Polsce koszykówkę i wspiera zdolną młodzież.

Publikacja: 21.02.2020 10:00

Marcin Gortat. American Dream po polsku

Foto: Reporter, Łukasz Szeląg

Zakończył karierę po swojemu, w starannie zaplanowany sposób. Na gali Polish Heritage Night w Los Angeles, wśród znanych osobistości, ubrany w garnitur i elegancką muchę. Gortat zawsze dbał o odpowiednią oprawę, budowanie marki. Tutaj okoliczności były odpowiednie, moment też. Mijał mniej więcej rok od wykupienia jego kontraktu przez Los Angeles Clippers, co oznaczało, że pozostawał przez ten czas bez klubu. Dawał sobie maksymalnie rok na wyjaśnienie sytuacji, czyli znalezienie nowej drużyny lub zakończenie kariery.

Na początku mówiło się, że jeszcze w trakcie poprzedniego sezonu mógłby dołączyć do Golden State Warriors. Podobno kontrakt proponowali mu Los Angeles Lakers, ale to była drużyna do bicia przez wszystkich. Latem jeszcze raz na horyzoncie pojawili się Lakers szukający doświadczonego centra, by wskrzesić mocarstwowe plany. Ostatecznie postawili na Dwighta Howarda i tak kariera Gortata w NBA zatoczyła koło. To Howard był rywalem Polaka do walki o miejsce w składzie Orlando Magic kilkanaście lat temu, kiedy młody środkowy dopiero uczył się, jak wygląda NBA. Nie wyszło z Warriors i z Lakers. Podobno były jeszcze inne propozycje, ale nie zadowalały polskiego środkowego, który powoli przyzwyczajał się do życia po życiu.

Kibice pewnie chcieliby jeszcze zobaczyć Gortata na parkiecie, zdobywającego punkty, walczącego o zbiórki, stawiającego twarde zasłony, ale może to i lepiej, że nie rozmienił swojej kariery na drobne, wchodząc na ostatnie minuty, gdzieś z końca ławki rezerwowych. Lepiej pamiętać finały z jego udziałem, świetne akcje dwójkowe ze Steve'em Nashem w Phoenix Suns czy takie same zagrania do spółki z Johnem Wallem, gdy był już zawodnikiem Washington Wizards.

Marcin Gortat to postać niezwykła w polskim sporcie, większa nawet niż jego, budzące szacunek, dokonania na parkietach NBA. Udowodnił, że wyjeżdżając z Polski, można wedrzeć się do luksusowego świata, który wydawał się dla naszych koszykarzy niedostępny, zarezerwowany dla skaczących pod niebo atletów wychowanych na asfaltowych boiskach Chicago, Nowego Jorku czy Los Angeles.

Przez długie lata nie było Polaka w NBA i kibice musieli powtarzać sobie historię o skarpetkach, które Adam Wójcik przywiózł z obozu drużyny Los Angeles Clippers. Potem na chwilę pojawiła się nadzieja za sprawą Cezarego Trybańskiego i Macieja Lampego, ale ich przygody z najlepszą ligą świata kończyły się szybko, raczej po cichu, i dostarczały więcej smutku niż radości. Jednemu może zabrakło trochę talentu, drugiemu nieco pokory i wytrwałości. Udawało się Litwinom, Rosjanom, Hiszpanom, Francuzom, Niemcom. Dużo w NBA znaczył Rik Smits, a przecież Holendrzy nie są nacją zapatrzoną w koszykówkę.

Chłopak z Bałut

Nam trzeba było dopiero chłopaka z łódzkiej dzielnicy Bałuty, z blokowisk, trochę pyskatego, ale bystrego na tyle, że słuchał mądrzejszych od siebie. Gdy jeden z nauczycieli wychowania fizycznego powiedział mu w szkole średniej, że bramkarza z niego nie będzie (miał już wówczas 213 centymetrów wzrostu), to posłuchał i w wieku 18 lat zapisał się na treningi koszykarskie. Nie umiał jeszcze wtedy zrobić dwutaktu, nie mówiąc o bardziej zaawansowanych manewrach na boisku. Mógłby jeszcze wybrać siatkówkę, ale to był dla niego sport zbyt mało kontaktowy. On chciał czuć fizyczną walkę.

Mało kto w takim wieku zmienia dyscyplinę sportową i zaczyna budować karierę od zera. Dziś model jest taki, że talent trzeba zidentyfikować jak najwcześniej, jeszcze w przedszkolu, a może nawet w żłobku, potem popchnąć w dobrą stronę, najlepiej do sportu, który daje duże korzyści finansowe. Następnie trzeba pilnować, by z jakichś powodów nie zginął po drodze. W koszykówce też tak jest. Najświeższy przykład z ostatnich miesięcy to Luka Doncić, który nauczył się kozłować prawie w tym samym momencie, gdy zaczął chodzić, a potem rzucał piłkę do kosza w przerwach meczów drużyny ojca. Do niego koszykówka przyszła w genach, bo ojciec dwa razy zdobył mistrzostwo Słowenii. U Gortata w genach nie było koszykówki, ale dostał je znakomite, o czym sam wspominał w wywiadach. Ojciec Janusz Gortat to dwukrotny brązowy medalista olimpijski w boksie, wicemistrz Europy w wadze półciężkiej. Mama Alicja grała w siatkówkę. Po nich Marcin odziedziczył wzrost, sprawność, ruchliwość, a od siebie dorzucił zdyscyplinowanie i gotowość do ciężkiej pracy. Okazało się, że wyszedł z tego przepis na kilkanaście lat pięknej kariery i jednocześnie realizacja american dream.

Może znaczenie miało też dorastanie na Bałutach, gdzie łatwo skręcić w niewłaściwą bramę. Na takich osiedlach trzeba umieć sobie radzić, rozmawiać z każdym, z kujonami i z silnorękimi. Lepiej przynależeć do grupy, niż stać z boku. Potem się to przydało w NBA, kiedy musiał się oswoić z blichtrem, zawodnikami, którzy noszą na rękach drogie zegarki, obwieszeni są diamentami, ale często wyrastali na takich samych osiedlach. Gdy zapraszali do siebie, to przyjeżdżał, chociaż w początkach gry w Orlando Magic angielskim nie władał najlepiej, popełniał sporo błędów i potem słuchał docinków. Być może to uodporniło go na brudne słowa na parkiecie, próby onieśmielenia rywala, udowodnienia wyższości, co w NBA jest normalne. Chcesz zasłużyć na szacunek, to haruj. Pokaż, że jesteś lepszy na treningu o dziesiątej rano, kiedy widzami są tylko trenerzy i koledzy, to potem może dostaniesz piłkę w świetle jupiterów. Taka jest kolejność, więc walczył, a przeciwnika miał jednego z najbardziej wymagających w tamtym czasie. Z Dwightem Howardem ćwiczył na każdym treningu, odbijał się od niego, uczył obrony i atakowania kosza. Podstawy, i to dobre, już miał dzięki pracy z serbskimi trenerami w Rhein-Energie Kolonia, dokąd wyjechał w 2003 roku, mając ledwie 19 lat.

To niesamowite, jak szybkie postępy robił i jak wielki talent w nim widziano, skoro po nastolatka z Polski, który trenował koszykówkę dopiero od roku, sięgnął jeden z najlepszych niemieckich klubów. Gortat wspominał w rozmowie z „Gazetą Wyborczą", że leciał tam z jednym plecakiem, do którego zapakował m.in. ulubioną grę komputerową „Diablo 2". Wszystkiego uczył się na żywo: i koszykówki, i życia na obczyźnie.

Jego ojciec Janusz wspominał, że syn pytał go o zdanie w sprawie wyjazdu do Niemiec. Sam mu to doradzał, ale dodał też, że Marcin pojechałby tam nawet bez jego poparcia. Podobno przyszłemu koszykarzowi przydały się też bokserskie umiejętności ojca, bo trener Sasa Obradović, którego uważa się za odkrywcę talentu polskiego środkowego, doradził mu, żeby poćwiczył z ojcem – zwłaszcza pracę nóg. Podobno Gortat senior wspierał syna w początkach zawodowej kariery, nawet jakimiś sumami pieniędzy. Chociaż nie mieszkali razem, bo rodzice się rozstali i Janusz Gortat wyprowadził się do Warszawy, a Marcin został z matką w Łodzi, to kontakt mieli dobry. W domu rozwoju sportowego syna pilnowała pani Alicja, a ojciec opowiadał wiele lat temu „Dziennikowi", że zabierał syna nawet na obozy bokserskie, gdzie Marcin ćwiczył sobie, co i jak chciał. Rozwijał sprawność, był nawet mistrzem Łodzi w pchnięciu kulą i skoku wzwyż.

Brat przeciw bratu

Kiedy młody Gortat trafił już do NBA, podobno zapraszał ojca na mecze, ale ten miał dziękować i odmawiać, bo nie lubi latać samolotem. Przyznał też, że transmisji spotkań NBA nie oglądał – inaczej niż mama. Ojciec był jednak na tyle ważny, że syn wytatuował sobie jego podobiznę. Wszystko wydawało się być w najlepszym porządku. Zgrzyt pojawił się po wywiadzie, którego „Przeglądowi Sportowemu" udzielił Robert Gortat, wielokrotny amatorski mistrz Polski w boksie. Przyrodni brat Marcina (syn Janusza z pierwszego małżeństwa) twierdził, że gwiazdor polskiej koszykówki nie interesuje się losem ojca, któremu ciężko żyje się w malutkim mieszkaniu, a tatuaż zrobił sobie „pod publiczkę".

Z wywiadu można było też wyczytać, że Marcin ciągle nie oddał pieniędzy, którymi ojciec miał go wspierać po wyjeździe do Niemiec. Podobno obiecał również tacie kupno samochodu – i z tego też się nie wywiązał. Sprawa wyglądała tym bardziej bulwersująco, że Marcin Gortat grał już wtedy w Washington Wizards na mocy pięcioletniego kontraktu wartego 60 mln dolarów (to był drugi duży kontrakt polskiego środkowego, poprzedni gwarantował mu 34 mln dolarów). Był jednym z najlepiej zarabiających polskich sportowców.

Syna w obronę wzięła matka, ale koszykarz bronił się też sam. Skierował do sądu sprawę o ochronę dóbr osobistych. Żądał przeprosin i zapłaty 150 tysięcy złotych. Sprawa toczyła się w dwóch instancjach i w obu sądy uznały, że Robert musi przeprosić Marcina, ale ostatecznie były bokser nie musiał płacić żadnego zadośćuczynienia.

Gorzkich słów i zarzutów było w tamtej rozmowie więcej. Robert Gortat twierdził, że działalność Fundacji Marcina Gortata MG13 to dla jego brata niezły biznes, bo samorządy płacą za zorganizowanie u nich latem koszykarskich zajęć z dziećmi i wizerunek gwiazdy NBA jako człowieka bezinteresownego i o wielkim sercu jest dużo lepszy niż rzeczywistość.

Nie zmienia to faktu, że Marcin Gortat potrafił się zdobyć na piękne gesty i kiedy internauci zbierali pieniądze dla potrzebującego dziecka, to wpłacił 125 tys. dolarów. Zaczął robić coś, czego przed nim polscy sportowcy na własną rękę nie próbowali. Jak sam mówił w wywiadach, chciał wykorzystać swoją popularność i kontakty z korzyścią dla koszykówki, która nad Wisłą miała wielkie tradycje, ale od końca lat 90. podupadła i przestała interesować młodzież. Kiedy on dorastał, bohaterem wyobraźni był Michael Jordan, którego Gortat nawet wytatuował sobie na łydce. Z telewizorów w latach 90. słychać było charakterystyczny okrzyk Włodzimierza Szaranowicza: „Hej, hej tu NBA", a przed blokami, na każdym osiedlu, jak Polska długa i szeroka – odgłos kozłowania piłki. Popularni byli też polscy zawodnicy, wielu młodych chłopców chciało być jak Adam Wójcik czy Maciej Zieliński, a dziewczyn – jak Małgorzata Dydek.

Potem to nagle się urwało, nie było planu, jak temu zaradzić. Właśnie wtedy Gortat wykorzystał to, że miał znane nazwisko, i ruszył w Polskę, żeby popularyzować koszykówkę. Pojawiał się w różnych miastach, nie tylko tych największych, a na zajęcia przychodziły tłumy. Każdy mógł pokozłować, pobiegać, porzucać. Dostawał koszulkę, piłkę, mógł przybić piątkę z człowiekiem, którego znał z telewizji. To działało na wyobraźnię. Do współpracy zapraszał też reprezentantów Polski, którzy pomagali mu prowadzić treningi. Co roku na campach jest choćby Adam Waczyński, który przyjaźni się z Gortatem. Czasami pojawiali się nawet jego koledzy z parkietów NBA.

– Nigdy nie musimy się martwić o frekwencję. Zjeżdżają chłopcy i dziewczyny z całej Polski. W Warszawie miejscowych dzieci mieliśmy pewnie około 30 na 140 ćwiczących z nami w hali na Bemowie. Wystarczy, że w mieście jest dobra sala, odpowiednio duża ze względu na wymogi bezpieczeństwa. Staramy się odbudowywać szkolenie koszykarskie, które w Polsce w ostatnich latach przeżywa kryzys. Po 11 latach uczestnicy pierwszych campów już przebijają się do zawodowej koszykówki. Marcel Ponitka, który ćwiczył na pierwszym obozie, jest wśród wspomagających mnie trenerów i występuje w reprezentacji Polski. Bardzo dziękuję kolegom, którzy mi pomagają. Niektórzy jeżdżą z nami z miasta do miasta, razem z rodzinami, poświęcając swój prywatny czas – mówił Gortat „Rzeczpospolitej" w 2018 roku.

Wspominał też czasami, że w trakcie campów zdarzały się trudne sytuacje, zwłaszcza na początku. Niektóre dzieci przychodziły na zajęcia głodne i zaczynały od pytania, gdzie mogłyby zjeść śniadanie. Inne nosiły na ciele ślady przemocy domowej. Nie umiał sobie z tym poradzić, ale pomagała mu wtedy mama. Najlepszych, najbardziej utalentowanych zabierał na wycieczki do USA, gdzie mogli obejrzeć z trybun mecze NBA. Co roku campy kończą się w ten sam sposób – meczem „Gortat Team" przeciwko drużynie Wojska Polskiego. Pojawiają się celebryci, fetowani są żołnierze.

Czy pierogi to kiełbasa

Marcin Gortat nigdy nie ukrywał szacunku dla polskich żołnierzy i fascynacji armią – w wywiadach opowiadał, że posiada kilka sztuk broni. Odwiedzał nawet polskie bazy w Afganistanie. Na zdjęciach z wizyty widać było, jak pozuje z karabinem, jak czyści samolot CASA po wylądowaniu, jak ustawia się do wspólnych fotografii z Amerykanami, jak gra w meczu w bazie w Bagram ubrany w strój Phoenix Suns. Polskich żołnierzy zapraszał też do USA na organizowane co roku wspólnie z ambasadą RP Polish Heritage Nights. Pokazywał tam Amerykanom nie tylko weteranów ostatnich misji w Afganistanie i Iraku, ale też bohaterów II wojny światowej, ppłk. Romualda Lipińskiego – bohatera spod Monte Cassino, i mjr. Wincentego Kacprzyka – jednego z ostatnich żyjących cichociemnych. Amerykanie, którzy są zakochani w swojej armii, mogli sobie przypomnieć, że nie tylko ich żołnierze walczyli z talibami.

Dzisiaj, w świecie, w którym rządzi obrazek, mem, dowcip i chwytliwy tytuł prasowy, takie wydarzenia lepiej przebijały się do świadomości Amerykanów niż konferencje i odczyty. Można było się uśmiechać, kiedy Shaquille O'Neal pytał Gortata na antenie ogólnokrajowej stacji, czy „pierogi to rodzaj kiełbasy", ale takie sytuacje trzeba umieć wykorzystywać na swoją korzyść. Brawa dla konsula RP w Atlancie, że przyniósł później do studia telewizyjnego polskie potrawy, które O'Neal zjadł na antenie.

Gortat był wtedy u szczytu popularności, kibice podchwycili jego przydomki „Polish Hammer" i „Polish Machine". Miał przed sobą jeszcze kilka lat kariery. Może nawet mógł mieć nadzieję, że powalczy o mistrzostwo NBA, grając w mocnej drużynie Washington Wizards z Johnem Wallem i Bradleyem Bealem.

Natomiast chyba tracił już nadzieję na to, że osiągnie znaczący sukces z reprezentacją Polski. Próbował kilka razy, najbliżej było na organizowanym w Polsce EuroBaskecie 2009, ale chociaż reprezentacji Polski udało się przejść do drugiej fazy rozgrywek grupowych, to do walki o medale nie zdołała się włączyć. Dwa lata później było wielkie zamieszanie, trwał lokaut w NBA, a Gortatowi gry w kadrze zabronił jego agent – nie znalazła się żadna firma gotowa odpowiednio ubezpieczyć kontrakt polskiego środkowego na wypadek kontuzji. Sam zawodnik mówił, że nie zaryzykuje utraty milionów dolarów, na które ciężko pracował przez wiele lat.

Wreszcie w 2013 roku nastąpiła pełna mobilizacja. Na Mistrzostwa Europy przyjechali wszyscy najlepsi: Gortat, Maciej Lampe, Michał Ignerski, Thomas Kelati. Drużynę prowadził utytułowany Dirk Bauermann. Kibice wierzyli, media podgrzewały atmosferę i znowu nic nie wyszło. Występ okazał się totalną klapą, wszyscy zagrali słabo, nic nie wychodziło ze współpracy pod koszami „dwóch wież" Gortata i Lampego, a o przyczynach nikt za bardzo nie chciał opowiadać.

Gortat jeszcze raz dał się namówić na występy w reprezentacji Polski, ale po nieudanym EuroBaskecie 2015 powiedział „dość". Kibice i dziennikarze dopytywali go o to, czy nie zmieni decyzji i nie da się namówić na grę w mistrzostwach świata, ale twierdził, że byłoby to nieuczciwe wobec tych, którzy walczyli w eliminacjach.

Powoli przestawiał myślenie na tryb „po karierze", mówił o zmęczeniu, jakie nagromadziło się w nim przez kilkanaście lat ciężkiej pracy za oceanem, a kiedy został bez klubu, próbował do tego dostosować również swój rytm dnia. Po ogłoszeniu zakończenia kariery napisał w mediach społecznościowych, że wreszcie jest wolnym człowiekiem i może spróbować „zakazanych" rozrywek, jak choćby jazdy na nartach. Więcej czasu będzie mógł poświęcić biznesowi, jeszcze jako zawodnik chwalił się, że pomnaża majątek, inwestując. Może poukłada swoje życie prywatne tak, jakby chciał. Od dawna powtarza, że marzy o założeniu rodziny, o dzieciach. Jest ojcem chrzestnym jednego z dzieci piosenkarki Tatiany Okupnik i Michała Micielskiego, swojego najbliższego współpracownika.

Przez jakiś czas media plotkarskie żyły jego związkiem z Alicją Bachledą-Curuś. Pojawiali się razem na różnych uroczystościach. Ten związek to już jednak przeszłość, a Gortat na Balu Mistrzów Sportu pojawił się z nową partnerką, Żanetą Stanisławską. Mówi, że prywatnie jest szczęśliwy, kupił ziemię i dom. Wie, jak wyglądają statystyki trwałości związków w NBA, więc większe szanse dawał sobie na sportowej emeryturze. Pieniądze ma, wolny czas też.

W mediach sportowych już dziś padają pytania, ile czasu przyjdzie czekać na kolejnego polskiego koszykarza w najlepszej lidze świata. Czy to marzenie spełni Mateusz Ponitka, który świetnie radzi sobie w rozgrywkach Euroligi, a na mistrzostwach świata pokazał, że potrafi ogrywać gwiazdy NBA. Może będzie to Aleksander Balcerowski – koszykarz, jakich się teraz w NBA szuka: wysoki i potrafiący rzucać z dystansu. Może uda się już za rok, a może trzeba będzie czekać jeszcze wiele lat. 

Zakończył karierę po swojemu, w starannie zaplanowany sposób. Na gali Polish Heritage Night w Los Angeles, wśród znanych osobistości, ubrany w garnitur i elegancką muchę. Gortat zawsze dbał o odpowiednią oprawę, budowanie marki. Tutaj okoliczności były odpowiednie, moment też. Mijał mniej więcej rok od wykupienia jego kontraktu przez Los Angeles Clippers, co oznaczało, że pozostawał przez ten czas bez klubu. Dawał sobie maksymalnie rok na wyjaśnienie sytuacji, czyli znalezienie nowej drużyny lub zakończenie kariery.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi