Rynek muzyczny jest różnorodny i trudno stwierdzić, który artysta jest mainstreamowy. Sam nie uważam się za artystę niszowego, co nie zmienia faktu, że swoją niszę posiadam. To, że ktoś pojawia się w telewizji, nie oznacza, że jest masowy. Mój projekt jest autorski, bezkompromisowy i totalnie mój. Jest wielu muzyków, którzy w podobny sposób wyłamują się schematom i tworzą oryginalne dzieła. Pamiętam, że przed swoją pierwszą płytą słuchałem zespołu MGMT. Uwielbiałem też ścieżkę dźwiękową serialu „Skins". Wtedy również zaczynała kapitalna Adele. Z kolei w liceum jedną z moich ulubionych piosenkarek była Amy Winehouse, niezwykła artystka. Były to moje pierwsze muzyczne fascynacje.
Z biegiem lat inspiracji szukałem nie tylko w muzyce. Odnajduję ciekawe koncepcje w wielu gałęziach sztuki, w teatrze czy kinie. Jakiś czas temu postanowiłem odkryć George'a Michaela na nowo, a skoro on, to nie mogło zabraknąć zespołu Wham. Byłem pod ogromnym wrażeniem, jaka to była świetna muzyka. Nie mówię tu tylko o piosence „Last Christmas", ale o innych również. Po obejrzeniu serialu „Tacy właśnie jesteśmy" zacząłem słuchać muzyki zespołu Blood Orange, która nie jest łatwa w odbiorze, a jednak mimo oryginalnego repertuaru występują na światowych scenach. Ostatnio nie mogę przestać słuchać nowej piosenki Tymka „Oczko w głowie". Z racji zbliżających się świąt mam również jedną płytę na tę okazję, którą włączam co roku, a mianowicie „Kolędy na koniec wieku" Zbigniewa Preisnera. Są to piękne utwory, choć niezwykle smutne i ponure.
Skoro już wspomniałem o George'u Michaelu, to dodam, że jakiś czas temu przeczytałem „Wham! George Michael i ja" autorstwa Andrew Ridgeleya. Opowiada o początkach zespołu oraz o ich karierze. Fascynująca książka, warta polecenia. Bardzo pasjonuje mnie również literatura faktu. Moją ostatnią zdobyczą jest „1945. Wojna i pokój" Magdaleny Grzebałkowskiej. To opowieść o tym, co działo się w Polsce tuż po wojnie.
Jestem fanem bezkompromisowego kina i takim reżyserem z pewnością jest Paolo Sorrentino. Kocham jego filmy. Podobnie jak twórczość Xaviera Dolana. Filmy tych reżyserów łączy teledyskowa forma oparta na połączeniu obrazu z muzyką oraz dziwnych elementach scenograficznych. W pewien sposób są senne i nierzeczywiste, co bardzo mi się w nich podoba. W czasie pandemii postanowiłem też obejrzeć pierwsze, jeszcze amatorskie filmy Johna Watersa, które są bardzo kontrowersyjne. Aż niewyobrażalne, że powstały w latach 70.