Wydaje się to o tyle istotne, że film Tsintsadze, skądinąd naprawdę bardzo dobry, opowiada historię tak szalenie hermetyczną, osadzoną w części świata, która np. Amerykanom może wydawać się wręcz egzotyczna, że nie sposób, by mógł trafić na tak podatny grunt z dala od korzeni. Równie zagmatwane wydają się przyczyny, przebieg oraz skutki konfliktu zbrojnego, o którym mowa. Jest tymczasem zgoła inaczej – to wyjątkowo uniwersalne kino wojenne, głównie dzięki sprawnej reżyserii i pokojowemu przesłaniu.
Tytułowe Shindisi to wioska położona kilkanaście kilometrów od stolicy Gruzji – Tbilisi, w której czas stanął w miejscu bodaj ładnych parę lat temu. To tu doszło do krwawej potyczki wojsk gruzińskich z rosyjskimi w sierpniu 2008 r. podczas tak zwanej drugiej wojny w Osetii Południowej, i to pomimo podpisania porozumienia o zawieszeniu broni oraz obietnicy – ostatecznie niedotrzymanej – utworzenia korytarza pomocy humanitarnej. Rosjanie, raz po raz wygłaszający antyimperialistyczne hasła i zapewniający, że przybyli w okolice Tbilisi z odsieczą, by uchronić lokalnych mieszkańców przed zgubnym Zachodem, atakują gruziński konwój, nie bacząc na żadne protokoły. Jednocześnie na wieść o tym, że nadchodzi nieprzyjaciel, we wsi wybucha panika. Kto może, ucieka. Pozostają tylko dwie rodziny: Badri (Goga Pipinashvili) z chorującą żoną Khatią (Tamar Abshilava) oraz Vazja (Dato Bakhtadze) wraz z nastoletnią córką Mariam (Mariam Jibladze). To oni w godzinie próby ryzykują życie, by uratować garstkę ocalałych z pożogi gruzińskich żołnierzy.
Mimo iż sekwencja wymiany ognia – szalenie immersyjna, angażująca dzięki bezbłędnemu montażowi i pracy kamery, a przy tym niewygodna percepcyjnie, bolesna i dezorientująca widza – przypada na bez mała połowę filmu, to Tsinadzego bardziej od tego, co dzieje się na polu walki, interesuje los cywilów. W tej historii gotowi są poświęcić samych siebie, nawet niekoniecznie w myśl patriotyzmu, a ogólnie pojętego człowieczeństwa. To zresztą niesłychanie humanistyczne dzieło i antywojenny traktat opowiedziany z perspektywy nie tyle mundurowych, co właśnie tych maluczkich, którzy urastają do rangi bohaterów, chcąc tego, czy nie chcąc. Choć jest ich niewielu, robią tak wiele dla dobra innych.
W scenach, w których Rosjanie patrolują wioskę w poszukiwaniu niedobitków, ukrywanych przez grupkę wspomnianych chłopów przy istotnym współudziale prawosławnych duchownych, Tsintsadze wzbija się na wyżyny realizatorskiego kunsztu, tak sprawnie operując suspensem, że nie powstydziłby się go niejeden mistrz kina grozy. Budowane przezeń napięcie rezonuje, zwłaszcza w fenomenalnie zainscenizowanej ceremonii zaślubin, czyniąc z filmu cichy dreszczowiec relacjonujący horror wojny z różnych punktów widzenia, choć głównie ofiar, nie zwycięzców. „Shindisi" to kino aktualne, noszące znamiona przypowieści o ponoszeniu wszelkich trudów w imię dobra innych – jak ojciec poświęca się dla córki, tak pozostali poświęcają się dla społeczeństwa.