Sophia Loren. Udany powrót gwiazdy włoskiego kina

Po dekadzie nieobecności 86-letnia Sophia Loren wróciła na ekran i dzięki roli w „Życiu przed sobą", które wyreżyserował jej syn, uchodzi za jedną z mocnych kandydatek do oscarowej nominacji.

Publikacja: 12.02.2021 10:00

Sophia Loren (Rosa) i Ibrahima Gueye (Momo) w filmie „Życie przed sobą”, który w 2020 r. zrealizował

Sophia Loren (Rosa) i Ibrahima Gueye (Momo) w filmie „Życie przed sobą”, który w 2020 r. zrealizował syn aktorki, Edoardo Ponti

Foto: REGINE DE LAZZARIS AKA GRETA

Magazyn „Time" zamieścił kiedyś na okładce jej zdjęcie z podpisem: „Ma długi nos, nierówne zęby, szyję żyrafy, zbyt okrągłe biodra i wielkie usta, biega jak piłkarski napastnik i jest absolutnie wspaniała". Sophia Loren po prostu zawsze miała coś, co trudno nazwać, ale co trzeba mieć, żeby uwieść widzów. Dziś niemal wycofała się z zawodowego życia. Mieszka w Genewie, w czasie pandemii z żyjącymi w USA synami – kompozytorem Carlo Pontim Jr i reżyserem Edoardo Pontim, a także czworgiem wnuków – kontaktuje się jedynie wirtualnie.

Na Netfliksie można ją za to oglądać w „Życiu przed sobą", który wyreżyserował Edoardo. Film zdążyli nakręcić jeszcze przed pandemią. – Zawsze chciałem zobaczyć matkę w „Głosie ludzkim" według Jeana Cocteau oraz w roli Rosy, bohaterki powieści „Życie przed sobą" Romaina Gary'ego – mówi Edoardo Ponti. 25-minutowy „Głos ludzki" zrobili sześć lat temu, teraz spełniło się drugie marzenie syna. Powieść Romaina Gary'ego, którą wydał pod pseudonimem Emile Ajar, została w 1975 roku uhonorowana Nagrodą Goncourtów. Autora udawał jego kuzyn, prawda wyszła na jaw dopiero po samobójczej śmierci pisarza. Powieściowe „Życie przed sobą" było monologiem kilkunastoletniego Algierczyka Momo, którego w Paryżu wychowywała eksprostytutka, stara Żydówka Rosa, nosząca w sobie traumę wojny i Holocaustu.

Po raz pierwszy opowieść trafiła do kin już dwa lata później. W ekranizacji izraelskiego reżysera Moszego Izrahiego Madame Rosę zagrała Simone Signoret. „Życie przed sobą" dostało wówczas Oscara i Złoty Glob dla najlepszego filmu nieangielskojęzycznego, Signoret odebrała Cezara za kreację aktorską.

Edoardo Ponti uwspółcześnił tę historię. Przeniósł akcję z Paryża do włoskiego Bari, z Algierczyka uczynił Senegalczyka, dziś przecież to problem uchodźczy jest zapalnikiem w Europie. Podporządkował powieść Gary'ego zasadom komercji, ale jest tu kilka pięknych scen, a Sophia Loren, razem z grającym Momo małym partnerem Ibrahimą Gueye ciągnie film wysoko w górę.

Izrahi robił swój film 30 lat po wojnie, Edoardo Ponti – po 75 latach. Sophia Loren ma ponad ćwierć wieku więcej niż Simone Signoret. Dała swej bohaterce twarz starej kobiety. Demencja, która coraz bardziej Rosę zżera, nie wytarła jednak z jej pamięci obrazów Auschwitz. I pewnie tego, co potem zmusiło ją do zarabiania na ulicy. To, przez co przeszła, uczyniło ją twardą i oschłą, ale gdzieś w środku Rosa kryje potrzebę bliskości i miłości. Podobnie jak osierocony, drobny złodziejaszek, mały Momo, dla którego szczytem osiągnięć jest praca dla miejscowego dilera narkotyków. Z czasem więc ta dwójka zaczyna się do siebie zbliżać. A Momo obiecuje Rosie, że nie pozwoli, by umarła w szpitalu.

Sophia Loren uważa, że „Życie przed sobą" zawiera przesłanie tolerancji, wybaczenia i miłości. A ta rola domyka jej aktorską karierę. Ma w tym filmie siwe włosy i wychudzoną przez wiek twarz, ale przypomina bohaterki, które kiedyś grała w „Dwóch kobietach", „Wczoraj, dziś, jutro" czy „Małżeństwie po włosku". A przy tym nie ukrywa, że wcielając się w Madame Rosę, myślała o własnej matce.

100 gramów chleba

Nauczycielka gry na pianinie Romilda Villani urodziła córkę 20 września 1934 roku, w Rzymie. Mała była dzieckiem nieślubnym, ojciec, zamożny agent nieruchomości Riccardo Scicolone, dał jej tylko nazwisko. Romilda Villani, chcąc uchronić się przed ostracyzmem społecznym, wyjechała do krewnych, na południe. Mała Sofia rosła więc w slumsach niedaleko Neapolu. Ojciec czasem przyjeżdżał, po kilku latach przyszła na świat siostra Sofii – Anna. Wkrótce potem Riccardo ożenił się i z córkami oraz ich matką zerwał relacje.

Sofia wychowała się w skrajnej nędzy. – Kiedy potem w jakiejś filmowej scenie musiałam być smutna, myślałam o moim dzieciństwie – mówiła. – Przez lata jadłyśmy tylko polentę i 100 gramów chleba dziennie. Nigdy nie miałam płaszcza i czułam się szczęśliwa, jeśli którejś zimy dostałam nowe buty.

Z czasów wojny zapamiętała wycie syren alarmu lotniczego: – Często chodziłyśmy spać do tunelu kolejowego, by schronić się przed bombardowaniem. Głodowałyśmy. Jeszcze w pierwszych latach kariery miałam zwyczaj zasypiać z kromką chleba w ręce. Chciałam mieć pewność, że znajdę chleb przy sobie, gdy się obudzę.

Miała mnóstwo kompleksów. Po latach napisała w pamiętnikach: „Była sobie raz mała dziewczynka z chudziutkimi nogami, szeroko otwartymi oczami i wystraszoną twarzyczką. To dziecko tak bardzo nie lubiło własnego wyglądu, że bało się nie tylko ludzi, ale i dobrych wróżek. Kto bowiem może pokochać taką zabiedzoną istotę?".

Trudne dzieciństwo ją zahartowało. Matka była piękna, podobna do Grety Garbo. Wygrała nawet konkurs na sobowtóra gwiazdy. Chciała być aktorką, ale życie ją przytłoczyło. Walczyła o każdy dzień dla siebie i córek. Hart miała więc Sofia po niej. Z dzieciństwa wyniosła też miłość do Neapolu. W wywiadzie dla dziennika „La Stampa" powiedziała kiedyś: – Mam Neapol w sercu i tak będzie do końca życia.

Od trudnego życia uciekała do kina, obsesyjnie uwielbiała Ritę Hayworth czy Deborah Kerr. Chciała zostać aktorką, a los jej pomagał. Jako 14-latka po raz pierwszy wystartowała w konkursie piękności i zdobyła tytuł Księżniczki Mórz. Wówczas matka za pieniądze z nagrody zabrała ją do Rzymu. Próba odzyskania ojca się nie udała, ale matka i córka w 1949 roku trafiły jako statystki na plan „Quo vadis?".

Dalej życie potoczyło się szybko. Sofia brała udział w rozmaitych konkursach piękności, wreszcie w wyborach Miss Italia zdobyła tytuł Miss Elegancji. W jednej z takich imprez jurorem był producent filmowy Carlo Ponti. Sofia nie miała jeszcze 15 lat, gdy podpisał z nią kontrakt. Włoska prasa była oburzona, pojawiły się artykuły zatytułowane „Uwodziciel nieletnich", ale ona zawsze zapewniała, że ich romans zaczął się dużo później. Nawet na fali #MeToo potwierdziła, że gdy była nastolatką, 24 lata starszy od niej Ponti traktował ją z atencją, nigdy nie robiąc aluzji seksualnych. Za to od początku chciał uczynić z niej gwiazdę. Uważał, że ma wszystko, by wedrzeć się do wyobraźni widzów. Nawet gdy Amerykanie namawiali ją potem na operację nosa, by złagodzić nieco wyraz twarzy, nie zgodził się. Natomiast namówił ją na zmianę nazwiska. Sofia Scicolone czy Sofia Lazzaro, jak podpisano ją pod kilkoma filmami, stała się więc Sophią Loren.

Ponti był dla młodziutkiej Sophii wszystkim – menedżerem i dobrym duchem, a po kilku latach stał się mężczyzną jej życia. Przyznaje, że pokochała go tym silniej, że zastępował jej ojca, którego nigdy nie miała przy sobie: – Zostałam przez Carla „zaadoptowana". To on mnie odkrył, jakby urodził na nowo. Potrzebowałam tylko jego i nikogo więcej.

Owo „nikogo więcej" oznaczało choćby odrzucenie oświadczyn Cary'ego Granta. – To był fascynujący mężczyzna... no i zakochany we mnie – przyznała kiedyś w wywiadzie dla „La Stampy". Wierna jednak swoim zasadom wybrała rodzinę i małżeństwo z Pontim, choć temu związkowi towarzyszyło na początku sporo perturbacji, bo on był żonaty, a włoskie prawo nie uznawało rozwodów. Dla Sophii rozwiódł się w Meksyku i pobrali się w 1957 roku. W Italii Pontiego oskarżono jednak o bigamię, w 1962 roku ich ślub został unieważniony. Dopiero cztery lata później oboje przyjęli obywatelstwo francuskie i wreszcie pobrali się legalnie.

Między Włochami a Ameryką

Była już wówczas gwiazdą. Sława przyszła do niej w połowie lat 50., gdy o palmę pierwszeństwa rywalizowała z Giną Lollobrigidą. Ta rywalizacja nie sprzyjała przyjaźni i wiele lat później Lollobrigida podsumowała ten okres: „Emploi Loren było ograniczone. Sprawdzała się świetnie jako wieśniaczka, absolutnie nie była w stanie zagrać damy".

Miała sporo racji. Jednak właśnie plebejskość była atutem Loren w końcowych latach filmowego neorealizmu i tuż potem, gdy wciąż czuło się wpływ tego nurtu na kino. Jeszcze w 1954 roku zagrała sprzedawczynię pizzy w jednej z nowelek „Złota Neapolu" Vittoria De Siki.

Carlo Ponti wymarzył dla niej karierę międzynarodową. Zaczęła więc pojawiać się w kręconych w Europie filmach amerykańskich (na planie w Hiszpanii opowieści o wojnie z Napoleonem „Duma i namiętność" zakochał się w niej Cary Grant), a w 1958 roku pojechała do Hollywood. Jej przyjazd poprzedziła ogromna kampania. Miała się stać nową boginią seksu, „włoską Marilyn Monroe". – Zawsze lubiłam kręcić filmy w Hollywood – mówi. – Kalifornijski klimat jest podobny do włoskiego i ludzie też są tam otwarci jak we Włoszech.

Za rolę wdowy po gangsterze w „Czarnej orchidei" zdobyła nagrodę na festiwalu w Wenecji, ale większość filmów, w których zagrała w Ameryce, to były pomyłki. Wróciła więc do kraju i w ekranizacji głośnej powieści Alberto Moravii „Matka i córka" zrealizowanej przez Vittoria De Sikę, stworzyła tragiczny portret matki w miotanych wojną Włoszech. Zagrała kobietę, która z córką ucieka z Rzymu, by schronić się w małej wiosce w górach. Tam zakochuje się w niej młody, lewicujący nauczyciel, którym urzeczona jest jej nastoletnia córka. Kiedy wojna się kończy, obie postanawiają wrócić do domu. W drodze zostają zgwałcone przez żołnierzy-maruderów. Ta rola przyniosła jej nagrodę w Cannes i Oscara. Po raz pierwszy w historii Amerykanie wręczyli wówczas statuetkę aktorce, która wystąpiła w europejskim filmie.

Potem były produkcje włoskie, angielskie, amerykańskie. I zwykle w kinie amerykańskim nie stroniła od komercji, a u Włochów tworzyła wspaniałe kreacje. W Stanach współpracowała z Sydneyem Lumetem, Georgem Zukorem, Michaelem Curtizem, Anthony'm Mannem, jej partnerami byli Marlon Brando, Paul Newman, David Niven, Gregory Peck czy Martin Sheen, ale choć te nazwiska brzmią świetnie, wiele filmów, w jakich zagrała z nimi, było poniżej jej klasy.

Naprawdę reżyserem Sophii Loren stał się Vittorio De Sica. Nakręcili razem wiele znaczących filmów. „Więźniowie z Altony", antyfaszystowska adaptacja sztuki Sartre'a wywołała sprzeciw ambasady RFN we Włoszech. We „Wczoraj, dziś i jutro" wcieliła się w trzy bardzo różne kobiety – ubogą neapolitankę zachodzącą w ciążę, by uniknąć więzienia za nielegalny handel papierosami, bogatą, znudzoną mężatkę oraz ekskluzywną prostytutkę zakochującą się w młodym seminarzyście (to był Oscar dla filmu nieangielskojęzycznego w 1965 roku). W „Małżeństwie po włosku" też zagrała prostytutkę, która rzuciła profesję, by zostać kochanką i dzielić życie z bogatym facetem.

Pracowali razem aż do końca życia De Siki. W 1970 roku w „Słonecznikach" stworzyła postać Włoszki szukającej męża, który zaginął w Rosji podczas II wojny światowej. W 1974 roku zagrała w ostatnim filmie mistrza włoskiego neorealizmu, ekranizacji sztuki Pirandella „Podróż", gdzie jej partnerem był Richard Burton. Dzisiaj zapytana, którego z reżyserów wspomina najlepiej, odpowiada bez wahania: – Bezsprzecznie De Sikę. On nauczył mnie, że trzeba być sobą, a w czasie zdjęć myśleć tylko o człowieku, którego się gra.

Wymienia jednak również Dino Rosiego, Ettorego Scolę. Charliego Chaplina, z którym spotkała się na planie „Hrabiny z Hongkongu". I Linę Wertmuller, którą wręcz uwielbiała. – A poza tym winna jestem wdzięczność Alessandro Blasettiemu, bo zainaugurował moją współpracę z Marcello Mastroiannim – dodaje.

Był jej najwspanialszym partnerem. Zagrali razem 13 razy. – Nakręciłam z nim najlepsze filmy – mówi. – Po latach spotkaliśmy się w „Pret-a-porter" Roberta Altmana i raz jeszcze okazało się, jak dobrze nam się wspólnie pracuje. Nasze partnerstwo miało w sobie coś magicznego.

Światło radości w oczach

Poza karierą było życie i typowe włoskie marzenie o rodzinie, dzieciach. Nie ukrywała nigdy, że miała z tym problemy. Przeszła kilka poronień, lekarze twierdzili, że nigdy nie donosi ciąży. Pierwsze dziecko urodziła, gdy miała 34 lata, przeleżała wówczas sześć miesięcy. Podobnie trudno poszło z drugą ciążą. Ale dzisiaj jest dumna z synów. Dzieli z nimi ich pasje filmowe i artystyczne. Carl Jr jest aktorem, kompozytorem i dyrygentem. Młodszy o pięć lat Edoardo po studiach w Los Angeles został scenarzystą i reżyserem filmowym.

– Praca zawsze była dla mnie ważna – mówi. – Ale dzieci najważniejsze. Pragnę żyć przy nich i służyć im radą. Nie zamierzam im się narzucać, jednak zawsze pomagam, kiedy o to poproszą.

To podobno dla nich zrezygnowała w ostatnim dziesięcioleciu z aktywnego życia zawodowego. Od 13 lat jest wdową, jednak nie czuje się samotna.

W wieku 86 lat wciąż zachwyca. Przez wszystkie lata stała się dla widzów symbolem kobiecości. Pełna seksu, a jednocześnie nieagresywna i mimo owego długiego nosa – bardzo piękna. Zachowała atrakcyjność do późnych lat. Jeszcze po siedemdziesiątce wzięła udział w sesji fotograficznej dla kalendarza Pirelli.

Na czym polegała tajemnica jej urody? Co jakiś czas zwierzała się w prasie ze swoich sekretów. Podobno sylwetkę zachowuje dzięki włoskiemu spaghetti, cerę konserwują maseczki przyrządzane na bazie mleka, ale najważniejszy jest stosunek do życia. – Jestem pewna, że nie trzeba się katować, by utrzymać formę – mówi. – Staram się po prostu mieć w oczach światło radości. Moje zmarszczki są wesołe.

Dzisiaj obowiązują inne wzory piękności i inne idolki, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Sophia Loren nadal jest na swój sposób niezwykła. Widziałam ją, gdy przyleciała na festiwal do Berlina odebrać Złotego Niedźwiedzia za całokształt twórczości. Miała sześćdziesiąt kilka lat, bezbłędny makijaż, świetną figurę, złote okulary, które – jak twierdziła – zawsze dodają kobiecości. Wydawała się nieskazitelnie piękna. Na konferencji prasowej śmiała się i nieustannie powtarzała, że kocha pracować, a najważniejsza w życiu jest rodzina. Nie mówiła niczego odkrywczego, a przecież nikt nie mógł od niej oderwać wzroku.

Dziś patrzę, jak na zoomie, siedząc w domu w Genewie, mówi o „Życiu przed sobą". W granatowym golfie, z nienaganną fryzurą, kolczykami z brylantami wciąż jest gwiazdą. Ale też znakomitą aktorką.

– Moja matka do każdego filmu podchodzi, jakby stawała przed kamerą po raz pierwszy. Z tą samą pasją, z tą samą energią. Najpierw jest jednak: „O, Boże! Nie dam rady!". To powtarzało się co dzień, przed każdym ujęciem. Moją rolą było tylko powiedzenie: „Oczywiście, że dasz radę" – mówi Edoardo Ponti. A zapytana przez syna, jak udało jej się przez 71 lat utrzymać w zawodzie, odpowiada: – To moje życie.

Dziś ekrany zapełniają inne kobiety. Silniejsze, bardziej niezależne. A ona, która z głodnego dziecka zamieniła się w gwiazdę, na zawsze została wierna swojej neapolitańskiej kulturze. Grała dzielne kobiety, nie zapominając, skąd przyszła. Była ambasadorem dobrej woli UNICEF-u, do dziś wspiera biedne dzieci z włoskiej rybackiej wioski, przekazuje przedmioty na aukcje, z których dochód ma być przeznaczany dla organizacji pomocowych.

I czuje, że przeżyła szczęśliwe życie. Mówi: – Czasami sama się dziwię, że to wszystko zdarzyło się naprawdę. Ale zawsze wierzyłam w pewne zasady, nikogo nie skrzywdziłam, starałam się być szczodra wobec innych. Kiedy myślę o dzieciach i o tym, co udało mi się osiągnąć, dochodzę do wniosku, że nie jest tak źle. Bywało trudno i bywało wspaniale. 

Magazyn „Time" zamieścił kiedyś na okładce jej zdjęcie z podpisem: „Ma długi nos, nierówne zęby, szyję żyrafy, zbyt okrągłe biodra i wielkie usta, biega jak piłkarski napastnik i jest absolutnie wspaniała". Sophia Loren po prostu zawsze miała coś, co trudno nazwać, ale co trzeba mieć, żeby uwieść widzów. Dziś niemal wycofała się z zawodowego życia. Mieszka w Genewie, w czasie pandemii z żyjącymi w USA synami – kompozytorem Carlo Pontim Jr i reżyserem Edoardo Pontim, a także czworgiem wnuków – kontaktuje się jedynie wirtualnie.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi