Nazywana Czarnym Aniołem sięgała po poezję najwyższej próby i znalazła do niej genialne brzmienie w muzyce Zygmunta Koniecznego i Andrzeja Zaryckiego. „Le Monde" pisał: „Jej głos, czuły i dumny, brzmi równie przekonująco z alkowy i z barykady". Wiadomość o jej śmierci w 2020 roku była dla wielu zaskoczeniem, bo, jak przyznał jeden z dawnych kolegów z krakowskiej Piwnicy pod Baranami, „sama siebie skazała na 20-letnią kwarantannę". Niedawna 80. rocznica jej urodzin minęła właściwie bez echa.
Słynęła z najwyższego kunsztu artystycznego, ale i nieustępliwości, nigdy nie szła na kompromisy. Szef paryskiej Olimpii Bruno Coquatrix chciał zrobić z niej drugą Edit Piaf, ona wolała pozostać pierwszą Ewą Demarczyk. Występowała w największych salach koncertowych świata i wzbudzała entuzjazm, mimo że śpiewała przeważnie po polsku. Mówiła: „...przecież miłość w każdym języku znaczy to samo, wojna w każdym języku znaczy to samo, samotność w każdym języku znaczy to samo. Nie trzeba znać francuskiego, by przeżyć piosenki Edith Piaf lub Brela, czy angielskiego, by zachwycić się balladami Cohena".
Zawsze podkreślała, że ukształtowała ją krakowska Piwnica pod Baranami, do której zaprosił ją na początku lat 60. Piotr Skrzynecki. Wiedziała, że jest w swoich interpretacjach jedyna, niepowtarzalna, dlatego utwory, które włączyła do repertuaru, traktowała jak swoją własność. Spotkanie z Zygmuntem Koniecznym uważała za szczególne zrządzenie losu. Dla obojga był to niezwykle twórczy okres. To przecież z muzyką Koniecznego wyśpiewała wiersze Baczyńskiego, „Karuzelę z madonnami" Białoszewskiego, „Garbusa" Leśmiana, „Pocałunki" Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, „Tomaszów" i „Grand valse brillante" Tuwima czy „Czarne anioły" Dymnego. Rozstała się z nim, gdy zobaczyła, że chce on także komponować dla innych wykonawców. „Nie można nikogo zmusić do miłości" – powiedziała potem o rozstaniu z kompozytorem w wywiadzie.
– Praca z Ewą Demarczyk to jedno z najciekawszych doświadczeń mojego życia – wspomina wiolonczelista Zenon Łacny. – Była niezwykle wymagająca, ale też dobrała sobie artystów, którym mogła zaufać, więc próby szły nam gładko. Dążyła do perfekcji, my także, dobrze się rozumieliśmy. Oczywiście jednym z niezapomnianych wydarzeń był występ w paryskiej Olimpii. Przyjęcie wspaniałe, dyrektor Coquatrix uwielbiał panią Ewę, a my z nią byliśmy noszeni na rękach. W Związku Radzieckim od razu podbiła serca publiczności. Podobnie było w innych państwach, ale też i w Polsce. Miała w sobie niebywałą moc, kiedy pojawiła się na scenie, na widowni zapanowywała cisza, jak makiem zasiał. Ona po prostu hipnotyzowała, ale też miała ogromny szacunek do widza, wszystko jedno, czy graliśmy w paryskiej Olimpii, czy w kameralnej salce w Częstochowie. Przed wejściem na scenę zawsze była strasznie spięta, gromadziła w sobie niebywałą energię, która w czasie występu eksplodowała. Każdy występ bardzo przeżywała.
– Opowiadała mi kiedyś, jak bała się występu w Hawanie, a potem wspominała go jako jeden z najbardziej niezwykłych – dodaje Gina Komasa. – Olbrzymia sala wypełniona po brzegi rozwrzeszczanym tłumem, który został rozkołysany występem jakiegoś Latynosa. Ewa zarządziła zgaszenie światła, jeden punktowy reflektor, publiczność zamilkła i podczas całego występu była cisza, a potem trudna do opisania euforia. A gdy zaśpiewała „Tomaszów", na widowni czuło się wzruszenie, choć przecież śpiewała w obcym języku.