Ewa Demarczyk. Nagrania rozproszone

Ewa Demarczyk była najbardziej charyzmatyczną wokalistką w historii polskiej piosenki. Jeszcze przed jej śmiercią starania o wydanie niepublikowanych nagrań i koncertów stanęły w martwym punkcie. Czas do nich wrócić, również dlatego, że dorobek gwiazdy nie został wydany w całości. W obiegu jest ledwie kilkanaście piosenek.

Publikacja: 26.02.2021 18:00

Ewa Demarczyk. Nagrania rozproszone

Foto: Fotorzepa, Czesław Czaplińsk

Nazywana Czarnym Aniołem sięgała po poezję najwyższej próby i znalazła do niej genialne brzmienie w muzyce Zygmunta Koniecznego i Andrzeja Zaryckiego. „Le Monde" pisał: „Jej głos, czuły i dumny, brzmi równie przekonująco z alkowy i z barykady". Wiadomość o jej śmierci w 2020 roku była dla wielu zaskoczeniem, bo, jak przyznał jeden z dawnych kolegów z krakowskiej Piwnicy pod Baranami, „sama siebie skazała na 20-letnią kwarantannę". Niedawna 80. rocznica jej urodzin minęła właściwie bez echa.

Słynęła z najwyższego kunsztu artystycznego, ale i nieustępliwości, nigdy nie szła na kompromisy. Szef paryskiej Olimpii Bruno Coquatrix chciał zrobić z niej drugą Edit Piaf, ona wolała pozostać pierwszą Ewą Demarczyk. Występowała w największych salach koncertowych świata i wzbudzała entuzjazm, mimo że śpiewała przeważnie po polsku. Mówiła: „...przecież miłość w każdym języku znaczy to samo, wojna w każdym języku znaczy to samo, samotność w każdym języku znaczy to samo. Nie trzeba znać francuskiego, by przeżyć piosenki Edith Piaf lub Brela, czy angielskiego, by zachwycić się balladami Cohena".

Zawsze podkreślała, że ukształtowała ją krakowska Piwnica pod Baranami, do której zaprosił ją na początku lat 60. Piotr Skrzynecki. Wiedziała, że jest w swoich interpretacjach jedyna, niepowtarzalna, dlatego utwory, które włączyła do repertuaru, traktowała jak swoją własność. Spotkanie z Zygmuntem Koniecznym uważała za szczególne zrządzenie losu. Dla obojga był to niezwykle twórczy okres. To przecież z muzyką Koniecznego wyśpiewała wiersze Baczyńskiego, „Karuzelę z madonnami" Białoszewskiego, „Garbusa" Leśmiana, „Pocałunki" Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, „Tomaszów" i „Grand valse brillante" Tuwima czy „Czarne anioły" Dymnego. Rozstała się z nim, gdy zobaczyła, że chce on także komponować dla innych wykonawców. „Nie można nikogo zmusić do miłości" – powiedziała potem o rozstaniu z kompozytorem w wywiadzie.

– Praca z Ewą Demarczyk to jedno z najciekawszych doświadczeń mojego życia – wspomina wiolonczelista Zenon Łacny. – Była niezwykle wymagająca, ale też dobrała sobie artystów, którym mogła zaufać, więc próby szły nam gładko. Dążyła do perfekcji, my także, dobrze się rozumieliśmy. Oczywiście jednym z niezapomnianych wydarzeń był występ w paryskiej Olimpii. Przyjęcie wspaniałe, dyrektor Coquatrix uwielbiał panią Ewę, a my z nią byliśmy noszeni na rękach. W Związku Radzieckim od razu podbiła serca publiczności. Podobnie było w innych państwach, ale też i w Polsce. Miała w sobie niebywałą moc, kiedy pojawiła się na scenie, na widowni zapanowywała cisza, jak makiem zasiał. Ona po prostu hipnotyzowała, ale też miała ogromny szacunek do widza, wszystko jedno, czy graliśmy w paryskiej Olimpii, czy w kameralnej salce w Częstochowie. Przed wejściem na scenę zawsze była strasznie spięta, gromadziła w sobie niebywałą energię, która w czasie występu eksplodowała. Każdy występ bardzo przeżywała.

– Opowiadała mi kiedyś, jak bała się występu w Hawanie, a potem wspominała go jako jeden z najbardziej niezwykłych – dodaje Gina Komasa. – Olbrzymia sala wypełniona po brzegi rozwrzeszczanym tłumem, który został rozkołysany występem jakiegoś Latynosa. Ewa zarządziła zgaszenie światła, jeden punktowy reflektor, publiczność zamilkła i podczas całego występu była cisza, a potem trudna do opisania euforia. A gdy zaśpiewała „Tomaszów", na widowni czuło się wzruszenie, choć przecież śpiewała w obcym języku.

Dumna i nieodgadniona

Francuzi mają takie określenie: monstre sacré (święty potwór). Tak określali Edith Piaf, Juliette Gréco i podobnie silne osobowości, nie tylko muzyczne. – W Polsce to określenie pasowałoby do Ewy Demarczyk – uważa Maria Szabłowska, dziennikarka muzyczna. – Mimo usilnych próśb nie udało nam się z Krzysztofem Szewczykiem zaprosić jej do naszej „Wideoteki dorosłego człowieka". Twierdziła, że wycofała się z życia artystycznego i publicznego, nie udziela wywiadów, woli pozostać nieodgadniona. Telewizja zaś to medium, nad którym człowiek do końca nie panuje, a ona nad wszystkim chciała mieć kontrolę. Nad tym, co i gdzie śpiewa, jak wygląda, jak się zachowuje. Nie pojawiła się więc w naszym programie, ale wielokrotnie rozmawialiśmy przez telefon. Każdą rozmowę anonsował jej impresario, mówiąc: „Pani Ewa Demarczyk chciałaby z panią rozmawiać". Rozmowy trwały wiele minut, świadczyły też o jej oczytaniu i były w nich wątki osobiste. Ewa miała szczególną więź z matką. Jako dziecko przez lata miała kompleksy, że wszystkie dziewczynki kupują gotowe sukienki w sklepach, a ona nie może, bo jest córką krawcowej, która dla niej szyje na miarę. Dopiero po występie w paryskiej Olimpii zorientowała się, że to zwykli ludzie kupują gotowe rzeczy, a na szycie na miarę mogą pozwolić sobie nieliczni. A jej mama, jak zawsze słyszała, była cenioną krawcową.

W ciągu całej kariery zdecydowała się tylko na trzy wywiady telewizyjne. Jednym z nich była rozmowa w 1998 roku z Edwardem Miszczakiem, któremu powiedziała: „Od momentu, kiedy gaśnie światło i wchodzę na scenę, jestem cała dla swej publiczności. Absolutnie do końca. Uważa pan, że samo moje śpiewanie, to, co proponuję i wykonuję najlepiej, jak potrafię, to za mało, aby mnie pokochać? Jeszcze trzeba wiedzieć, co jadam na śniadanie albo z kim?".

Wielokrotnie powtarzała, że zawiodła się na ludziach. Szczególnie dotkliwie na urzędnikach ukochanego Krakowa. Pomysł stworzenia Teatru Ewy Demarczyk okazał się w praktyce pustym gestem, który zamiast dać komfort pracy, przyniósł jej sporo upokorzeń. To sprawiło, że coraz bardziej czuła się odizolowana od świata. O zakończeniu kariery zdecydowała, kiedy postanowiono jej teatr przyłączyć do Teatru Ludowego. Uznała to za jego faktyczną likwidację. Wtedy wycofała się z życia artystycznego. Z publicznego właściwie też.

Wśród przyjaciół, którzy pozostali jej wierni do końca, jest Alfred Andrys. Przyjaźnił się z nią 60 lat. Z nim i jego żoną, aktorką Grażyną Barszczewską, utrzymywała kontakt do końca przez wielogodzinne telefoniczne rozmowy.

– Trudno to zrozumieć, ale uważana za ikonę Ewa miała kompleks na tle swojej urody – twierdzi Alfred Andrys. – Sądziła wręcz, że jest nieatrakcyjna, a po dwóch nieudanych małżeństwach powiedziała mi kiedyś ze smutkiem: „Zawsze chciałam, by mężczyźni widzieli we mnie Ewę, a ich interesowała głównie słynna pani Demarczyk". Może dlatego nie zdecydowała się już więcej na kolejne małżeństwo. Później związała się z Pawłem Rynkiewiczem, który był jej menedżerem, organizatorem koncertów, dyrektorem teatru, i musiał to być szczęśliwy układ, bo pozostali ze sobą prawie 40 lat. A przecież Ewa nigdy nie dałaby sobie niczego narzucić na siłę.

Choć w 2000 roku zakończyła karierę zawodową, nie funkcjonowała jak księżniczka zamknięta w wieży, interesowała się tym, co działo dookoła – wspomina reżyserka Magdalena Piekorz. – Miała jednak poczucie, że dzisiejszy świat jest pełen pogardy dla wysokiej kultury, że zmniejszyły się wymagania publiczności i ona nie chciała w tym uczestniczyć . – Ucieszyłam się, że bardzo podobał się jej wyreżyserowany przeze mnie koncert „Panna Madonna, legenda tych lat". Szczegółowo omówiła poszczególne wykonania piosenek. Najbardziej przypadła jej do gustu Sonia Bohosiewicz, śpiewająca „Rebekę". Kiedy rozmawialiśmy o życiu, miałam wrażenie, że rozmawiam z ciepłym, życzliwym, ale też bardzo wrażliwym człowiekiem.

– Interesowała się sportem – dodaje Wiesław Komasa. – Była kibicem Wisły w Krakowie. Lubiła gotować i świetnie to robiła. Była też duszą towarzystwa. Miała poczucie humoru, ogromną wyobraźnię, dystans do wielu spraw. Często rozmawialiśmy na temat Tomasza Manna. Opowiadała o fascynacji twórczością Auguste'a Rodina, znała się na impresjonistach, bardzo starannie analizowała ich twórczość. Jej osiągnięcia muzyczne, interpretatorskie brały się stąd, że przestrzeń jej wyobraźni, emocji, odniesień była bardzo szeroka i na wielu poziomach.

Przyglądała się z uwagą młodym wykonawcom. Aktorce Edycie Jungowskiej na festiwalu we Wrocławiu wręczyła nawet swoją prywatną nagrodę: – Kiedy przystępowałam do wrocławskiego Przeglądu Piosenki Aktorskiej, nie wiedziałam o istnieniu Nagrody Ewy Demarczyk. A gdy dowiedziałam się, że jestem jej laureatką, uznałam, że właściwie wygrałam ten festiwal. Ewa Demarczyk skomplementowała moje wykonanie piosenki Brela, powiedziała, że nie spodziewała się takiej interpretacji utworu, który znała na pamięć. Dla młodego artysty żadna główna nagroda, przyznawana przez ministra, wojewodę czy prezydenta miasta, nie znaczy tyle, ile wyróżnienie przyznane i wręczone osobiście przez legendę.

– Zawsze kibicowała młodym – wspomina Wiesław Komasa, aktor. – Pamiętam, jak entuzjastycznie przyjęła wiadomość, kiedy film mojego syna Jana został nominowany do Oscara. Prosiła, by przekazać Jaśkowi same najlepsze myśli, i podczas nocy oscarowej kilkakrotnie podkreślała, że trzeba mu życzyć siły, bo jak się człowiek wdrapie na szczyt, szybko się przekona, jak strasznie tam wieje.

Gdzie dziś należy szukać nagrań Ewy Demarczyk? – W Polsce powstały zostały dwie płyty. „Ewa Demarczyk śpiewa piosenki Zygmunta Koniecznego" i „Ewa Demarczyk Live". Radziecka Melodia nagrała płytę, kiedyś sprzedawaną również w Polsce. W ZSRR rozeszła się w nakładzie ponad 17 milionów egzemplarzy – mówi Paweł Rynkiewicz, menedżer, przyjaciel i partner Ewy Demarczyk. – Było też kilka realizacji filmowych. Dokumentalny film Jana Laskowskiego z 1970 roku i rejestrację spektaklu w Teatrze Polskim w Poznaniu (1980) czasem wyświetlano w TVP. Jest zapis z ważniejszych występów Piwnicy pod Baranami: „Bal w Pieskowej Skale" (1966). W internecie odnalazłem fragmenty filmu zrealizowanego w Belgii w 1969 roku. Była rejestracja ZDF koncertu w studiu telewizyjnym w programie „Liedercircus" (1977), a także kilka nagrań telewizyjnych w różnych krajach: recital w Szwajcarii, w Czechosłowacji, oba z 1970 roku. Wtedy też w Braszow na festiwalu The Golden Stage Festival zarejestrowano występ, który był emitowany przez TVP. Jest recital telewizyjny w Wiesbaden, rejestracja koncertu w paryskiej Olimpii i recitalu telewizyjnego w Meksyku – oba z 1977 r. oraz o rok późniejszy występ dla TV w ZSRR . W czasie poszukiwań zorientowałem się jednak, że choć w katalogach materiały te istnieją, to gdzie fizycznie są... trudno ustalić.

Dwie nieudane próby

Rozmowy z Ewą Demarczyk o zebraniu jej nagrań podjął w poprzedniej dekadzie Michał Merczyński, ówczesny szef Narodowego Instytutu Audiowizualnego.

– Kiedy minister kultury Bohdan Zdrojewski wręczył Ewie Demarczyk Złotą Glorię Artis, spotkaliśmy się z nią i jej menedżerem, by omówić sprawę kompleksowego wydania dorobku – mówi dzisiaj. – Chodziło o stworzenia boxu, w którym byłyby wszystkie płyty w formie CD i winyli, do tego nagrania wideo koncertów, występów na festiwalach, reportaże z jej udziałem. Ewa Demarczyk podeszła do sprawy entuzjastycznie. Przyznała, że ma całą kolekcję nagrań z Moskwy oraz z Olimpii, które nie ujrzały światła dziennego i są na różnych nośnikach. Byłaby gotowa podjąć rozmowy, w jaki sposób to zrekonstruować i zdigitalizować. Do rozmów wytypowała Pawła Rynkiewicza, z którym spotykałem się potem w Krakowie. Zaoferowałem pełną digitalizację i w miarę możliwości rekonstrukcję materiałów. Nie ograniczaliśmy się do archiwum TVP i Polskiego Radia. Byliśmy gotowi podjąć rozmowy z Moskwą na reedycję płyty wydanej przez Melodię. Miałem dostać od ministra Zdrojewskiego fundusz, który pozwalałby nabyć prawa do tych nagrań, a także środki na rekonstrukcję wszystkich utworów z archiwów TVP i z jej prywatnych zbiorów. Kierowana przeze mnie NInA zrobiła kwerendę we francuskim Institut National de l'Audiovisuel w sprawie materiałów roboczych z Olimpii i wizyt artystki we Francji, relacji telewizyjnych z lat 60., kiedy podbiła Paryż.

– Ustaliliśmy ponadto, że kopie cyfrowe zostają w naszym instytucie jako rodzaj egzemplarza obowiązkowego – dodaje Michał Merczyński. – Rozmowy trwały ponad pół roku i utknęły. Nie rozbiły się wcale, jak można by sądzić, o warunki finansowe, bo tych jeszcze nie omówiliśmy. A potem zmienił się rząd i minister Piotr Gliński w miejsce dotychczasowego Instytutu Audiowizualnego powołał nową instytucję, Filmotekę Narodową – Instytut Audiowizualny (FINA) z nowym kierownictwem i sprawa się rozmyła. Dlatego korzystając z okazji, bardzo chciałbym zaapelować zarówno do wicepremiera Piotra Glińskiego, jak i do obecnego szefa FINA, by kontynuować tamte prace, teraz po śmierci Ewy Demarczyk, bo w tej kolekcji są perły, których nikt nie widział.

Szef Filmoteki Narodowej Dariusz Wieromiejczyk poinformował nas, że dorobek artystyczny Ewy Demarczyk co prawda zasługuje na zainteresowanie, ale zdecydowanym priorytetem FINA jest propagowanie twórczości filmowej.

Jeszcze wcześniej inicjatywę zebrania tych materiałów podjęła przyjaciółka artystki Gina Komasa przez lata związana z redakcją muzyczną i rozrywkową Polskiego Radia i TVP. – W 2003 roku zaproponowałam Polskiemu Radiu wydanie wielopłytowego albumu, podsumowującego dorobek artystyczny Ewy Demarczyk – wspomina. – Zainteresowała się tym pomysłem. Poprosiła, abym oprócz archiwum Polskiego Radia i TVP dotarła do jej nagrań z Rumunii, ze Szwajcarii. Skupiłam się też na pozyskaniu nagrań z Niemiec dla WDR. Działał tam dziennikarz zafascynowany polską muzyką. Do studia koncertowego sprowadzał Grechutę, Niemena i Demarczyk. Ona wiązała z tymi materiałami wielkie nadzieje. Okazało się, niestety, że po zburzeniu muru berlińskiego w WDR zrobiono radykalne porządki i nagrania z Polski zostały zniszczone. Ewa nie mogła w to uwierzyć, że skrupulatni Niemcy tak postąpili. Nie lubiła nagrań studyjnych, tylko żywe koncerty, bo musiała czuć reakcję publiczności, ale tamte wspominała wyjątkowo pozytywnie.

Gina Komasa próbowała też zdobyć nagrania z Hawany. – Zaczęłam wszystko zbierać, często rzeczy zupełnie nieznane – mówi. – Czasem pojawiały się jakieś bonusy. Sięgałam do rozgłośni terenowych Polskiego Radia. W TVP odnalazłam kilka niezarchiwizowanych materiałów. Ewa prosiła, by słowo wiążące napisał Edward Mikołajczyk, który przeprowadzał z nią wywiad w Studiu 2. Chciała też, by okładkę tego wielopaku zaprojektował jej ulubiony scenograf Kazimierz Wiśniak. Ponieważ zorientowałam się, że koszty tego przedsięwzięcia są dość znaczne, poprosiłam o wsparcie Miasto Stołeczne Warszawa. Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz gotowa była wesprzeć tę inicjatywę, poprosiła tylko, by Ewa stała się ambasadorem Warszawy podczas wyboru Europejskiej Stolicy Kultury. Ewa zgodziła się natychmiast. Zaproponowała, że zaprosi na serię koncertów do Warszawy wybitnych światowych artystów, którzy wystąpią w stolicy jako jej goście. Nazwiska były tak znaczące, że dyrektor Waldemar Dąbrowski zgodził się bez wahania udostępnić scenę Opery Narodowej. Co więcej, artyści zgodzili się dla Ewy Demarczyk wystąpić za niewygórowane gaże, a ona zadeklarowała, że może być gospodynią tych wieczorów. I kiedy wszystko było zapięte na ostatni guzik, okazało się, że postawiono warunek, że ona musi też wystąpić osobiście i zaśpiewać każdego wieczora choćby jedną piosenkę. Odpowiedziała, że o tym nie było mowy, bo karierę sceniczną już zakończyła. Sprawa upadła, co Ewa bardzo przeżyła.

Szanse na zebranie jej dorobku w jedną całość z każdym rokiem maleją. Również dlatego, że przemijają pokolenia, dla których była artystyczną ikoną. Możliwe, że to ostatni moment, by zatroszczyć się o jej spuściznę. 

Nazywana Czarnym Aniołem sięgała po poezję najwyższej próby i znalazła do niej genialne brzmienie w muzyce Zygmunta Koniecznego i Andrzeja Zaryckiego. „Le Monde" pisał: „Jej głos, czuły i dumny, brzmi równie przekonująco z alkowy i z barykady". Wiadomość o jej śmierci w 2020 roku była dla wielu zaskoczeniem, bo, jak przyznał jeden z dawnych kolegów z krakowskiej Piwnicy pod Baranami, „sama siebie skazała na 20-letnią kwarantannę". Niedawna 80. rocznica jej urodzin minęła właściwie bez echa.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi