Stefan Szczepłek: Stan wojenny i mundialowa euforia

Niektórzy dziennikarze, zwłaszcza ci partyjni, lepiej uświadomieni, woleli się nie wychylać. Nawet kiedy należało ocenić mecz. Słynne jest zdanie, jakie kiedyś w naszym gronie wypowiedział po meczu tamtego okresu funkcyjny kolega: „Panowie, uzgodnijmy, co piszemy, żebyśmy wszyscy mieli tak samo".

Publikacja: 19.03.2021 17:00

W Polsce zapanowała niewyobrażalna radość. Tym bardziej że do trzech bramek Zbigniewa Bońka doszła j

W Polsce zapanowała niewyobrażalna radość. Tym bardziej że do trzech bramek Zbigniewa Bońka doszła jeszcze jedna, nieoczekiwana przyjemność. Na trybunach pojawiły się flagi i transparenty Solidarności

Foto: PA Images/Getty Images/Peter Robinson

Gdyby pół roku wcześniej ktoś powiedział Polakom, że reprezentacja grać będzie na mundialu o medal, a Zbigniew Boniek zostanie gwiazdą turnieju, nikt by w to nie uwierzył. Obawiano się nawet, że reprezentacja na mistrzostwa świata w ogóle nie pojedzie, mimo że po ciężkich bojach wywalczyła awans.

Eliminacje do mistrzostw świata przypadły na czas festiwalu Solidarności, a finały – na stan wojenny. Ostatni mecz eliminacyjny, z NRD w Lipsku, decydował o pierwszym miejscu w grupie: kto wygrywa, ten awansuje. Zadanie było wyjątkowo trudne, bo Niemcy, niezależnie od tego, że nieźle grali, stosowali nieczyste metody. Dwa lata wcześniej na tym samym stadionie Polacy prowadzili do przerwy 1:0, a w drugiej połowie ogarnęła ich senność i przegrali 1:2. Najprawdopodobniej gospodarze postarali się o to jeszcze w szatni, podając spleśniałą wodę.

Tym razem zadbano o wszystko. Antoni Piechniczek – o przygotowanie fizyczne i taktyczne. Jerzy Engel, 29-letni szef banku informacji, przeanalizował grę Niemców. Sztab organizacyjny na wszelki wypadek zabrał z Polski wodę, a w hotelowej kuchni w Lipsku umieścił swojego człowieka.

Pozostawał jeszcze problem polskich kibiców, którzy wybierali się do Lipska autokarami i samochodami. Niemieccy żołnierze i celnicy kontrolowali ich na granicy tak długo, żeby nie zdążyli na mecz. Wielu rzeczywiście się spóźniło. Chodziło nie tylko o osłabienie dopingu. Niemieckie władze obawiały się, że Polacy przywiozą ze sobą „wirus Solidarności", którym będą zarażać trzymanych w karbach obywateli NRD, a to mogłoby zrodzić u nich niebezpieczne myśli o wolności. W istocie stało się to osiem lat później, kiedy runął mur berliński.

Mecz w Lipsku należał do tych, o jakich nie wolno zapomnieć. Andrzej Szarmach strzelił pierwszego gola głową już w drugiej minucie. W piątej Włodzimierz Smolarek dodał drugiego. Wielu polskich kibiców tego nie widziało, bo jeszcze docierali do stadionu. Po przerwie Rüdiger Schnuphase wykorzystał rzut karny, ale pięć minut później Smolarek przeprowadził swój drugi imponujący rajd, zakończony bramką. Joachim Streich zdobył wprawdzie gola na 2:3, lecz to było wszystko, co Niemcy mogli zrobić.

Dwa tygodnie później Polacy polecieli do Buenos Aires, gdzie w towarzyskim meczu pokonali Argentynę 2:1 po bramkach Andrzeja Buncola i Zbigniewa Bońka. To było jedyne zwycięstwo Polski nad aktualnym mistrzem świata na jego boisku.

6:0 z Maltą na zakończenie eliminacji to już była formalność. 18 listopada Polska spotkała się na stadionie ŁKS z Hiszpanią. Wybrano to miejsce ze względu na Jana Tomaszewskiego. Trzydziestotrzyletni bramkarz z wielką przeszłością był wtedy zawodnikiem Hérculesa Alicante i trudno mu było pogodzić się z faktem, że jego czas w reprezentacji dobiega końca. Obraził się już w Lipsku, bo uznał, że jest zbyt poważny na podróż z Hiszpanii do NRD tylko po to, by zająć miejsce na ławce rezerwowych (Piechniczek postawił na Józefa Młynarczyka). Żeby udobruchać zasłużonego piłkarza, zorganizowano mu więc pożegnalny mecz na jego stadionie w Łodzi.

Polska przegrała z Hiszpanią 2:3, co nie stanowiło powodu do paniki. Wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze i na mundial w Hiszpanii nie pojedziemy w roli dostarczyciela punktów.

Tyle że trzy tygodnie po meczu z Hiszpanią, 13 grudnia 1981 roku, wprowadzono w Polsce stan wojenny i wszystkie plany wzięły w łeb.

Jeszcze w styczniu w rozmowie z Polskim Radiem Jan Tomaszewski, siedząc pod palmą w Alicante, pochwalił stan wojenny.

W tym samym czasie Andrzej Buncol chodził w mundurze, bo po 13 grudnia dostał powołanie do wojska i trafił do jednostki w Nysie, skąd szczęśliwie dla wszystkich wyciągnęła go Legia. Drużyny narodowe, mające wiosną 1982 roku spotkać się z Polską, odwołały te spotkania z powodu sytuacji politycznej w naszym kraju. Na tym polegała różnica w przygotowaniach między rokiem 1974 a 1982. Wtedy, po wyeliminowaniu Anglii, z Polską chciał grać każdy. Teraz – nikt. Krótko mówiąc, był to bojkot nie tyle polskiej reprezentacji, ile wojskowej junty. Piłkarze dostali odłamkiem.

Antoni Piechniczek zdany był wyłącznie na mecze z drużynami klubowymi. Z tym przynajmniej nie było większych kłopotów. Jeszcze w styczniu zorganizował zgrupowanie w Wiśle, w kwietniu w Kamieniu koło Rybnika, kadra podróżowała do Niemiec (Scheidegg, Murrhardt), Hiszpanii i Francji. Od lutego do czerwca rozegrała kilkanaście meczów. Pokonała Athletic Bilbao 4:1, Celtę Vigo 5:1, FC Mulhouse 5:1, Stade Reims 5:0, RC Lens 3:0, VfB Stuttgart 2:1.

Dwa miliony dolarów gotówką

Jeden z pierwszych z tej serii meczów, w lutym z AS Romą w Rzymie, miał znaczenie innego rodzaju. Zakończył się remisem 2:2, a po dwóch bramkach Zbigniewa Bońka Roma chciała natychmiast podpisać z nim kontrakt. Centralny Ośrodek Sportu, który wtedy negocjował zagraniczne transfery polskich piłkarzy, zażądał za Bońka dwóch milionów dolarów. Włosi powiedzieli: bene, ale w ratach na konto bankowe. COS zapewne miał konto, ale jego pracownicy woleli gotówkę. Roma nie mogła spełnić tego życzenia i odeszła od stołu.

Juventus też chciał zatrudnić Bońka. Rozmawiano o tym również wiosną, podczas warszawskiego spotkania wysokich przedstawicieli Fiata, na poziomie wicepremiera polskiego rządu. Fiat miał już fabryki w Tychach i Bielsku-Białej, a Polsce bardzo zależało na dobrych stosunkach z koncernem. Juventus (będący, podobnie jak Fiat, własnością rodziny Agnellich) zapłacił gotówką i w maju, na miesiąc przed mundialem, Boniek podpisał kontrakt z tym klubem.

Okoliczności tego transferu przypominają nieco historię z roku 1975. Robert Gadocha przeszedł wtedy z Legii do FC Nantes, a Joachim Marx z Ruchu Chorzów do RC Lens. Podobno wynikało to w pewnym stopniu z decyzji politycznych. Francja była bliska Edwardowi Gierkowi, pracującemu na przełomie lat 20. i 30. we francuskich kopalniach. Kontrakt na montaż w Jelczu autobusów miejskich Berliet zawarto na początku lat 70.

Jeszcze w marcu Antoni Piechniczek mówił, że widzi siedmiu–ośmiu zawodników, którzy mają pewne miejsce w pierwszej jedenastce. I nie narzekał, że nie może rozgrywać meczów międzypaństwowych. Ale ich brak powodował, że trudno było ocenić prawdziwą wartość drużyny.

Zaczęła się krytyka

Dwa spotkania rozpoczynające turniej w Hiszpanii zakończyły się bezbramkowymi remisami. Rzeczywiście, Polacy grali słabo, ale zapominano, z kim się mierzą. Włosi zawsze mieli ogromny potencjał (mimo startu poniżej oczekiwań wygrali turniej w Hiszpanii), Kamerun odpadł w finałach mistrzostw Afryki, nie ponosząc porażki. A Afryka właśnie budziła się z futbolowego letargu.

W kraju zaczęła się krytyka, niektórzy dziennikarze zachowywali się jak prokuratorzy. Nastroje w Hiszpanii były fatalne. Zaczęło się już przy wyjeździe, kiedy okazało się, że na 22 zawodników przypadają 22 osoby towarzyszące. Zabrakło jednak miejsca dla Kazimierza Górskiego. Brano pod uwagę jego wyjazd, lecz ktoś w PZPN uznał, że mógłby on „wpływać niekorzystnie na atmosferę".

Rzecznikiem prasowym został Czesław Rowiński, autor „Trybuny Ludu", zastępca kierownika Wydziału Prasy, Radia i Telewizji KC PZPR. Nikt go wcześniej ani później nie widział w PZPN czy na meczach. Ale w stanie wojennym dziennikarzy musiał ustawiać ktoś pilnujący interesów władzy.

Zresztą niektórzy dziennikarze, zwłaszcza ci partyjni, lepiej uświadomieni, woleli się nie wychylać. Nawet kiedy należało ocenić mecz. Słynne jest zdanie, jakie kiedyś w naszym gronie wypowiedział po meczu tamtego okresu funkcyjny kolega: „Panowie, uzgodnijmy, co piszemy, żebyśmy wszyscy mieli tak samo".

Piłkarze podnieśli głowy

Nie mieliśmy zaufania do tych wszystkich osób, które przyjechały do Hiszpanii jako działacze. Większość z nich poznaliśmy dopiero na miejscu. Także dziennikarze nie cieszyli się naszą sympatią, bo mieliśmy podejrzenia, że na mundial wysłano samych zaufanych, pewnych politycznie. Jedyny, do którego nie mieliśmy zastrzeżeń, był pracujący wtedy w Polskim Radiu Darek Szpakowski. Dzięki niemu i jego radiowej linii telefonicznej mogliśmy choć przez kilka minut porozmawiać z rodzinami w kraju" – mówił autorowi Zbigniew Boniek.

Boniek wspominał, że przynajmniej wśród zawodników panowała dobra atmosfera, ale chyba nie wszyscy by się z nim zgodzili. Andrzej Szarmach jeszcze przed pierwszym meczem został zaproszony przez Antoniego Piechniczka na rozmowę, która stała się krótkim monologiem trenera. Kiedy piłkarz usłyszał, że do Hiszpanii przyjechał za zasługi i grać nie będzie, zamknął drzwi z drugiej strony.

Piechniczek nie przewidział jednak tego, co stało się w drugim meczu, z Kamerunem. Andrzej Iwan odniósł kontuzję eliminującą go z kolejnych gier. Nie chciał wracać do Polski, obawiając się, że to pozbawiłoby go premii. Został z drużyną, trenować nie mógł, więc topił żal w butelce, a czasami udało mu się namówić któregoś z kolegów, żeby dzielił jego smutki.

Tym samym Piechniczkowi odpadał drugi napastnik. Chcąc być konsekwentnym, nie przeprosił się z Szarmachem, tylko do ataku przesunął Bońka, a na jego miejsce do pomocy wprowadził Janusza Kupcewicza. Od tej pory reprezentacja zaczęła grać jak należy. W pierwszej połowie spotkania z Peru jeszcze się rozkręcała i przyzwyczajała do nowego ustawienia. W drugiej wbiła Peruwiańczykom pięć bramek w ciągu 21 minut, wygrała 5:1 i nagle nastroje się odmieniły.

Piłkarze podnieśli głowy, krytykujący ich dziennikarze zaczęli odszczekiwać wszystkie złe zdania. Czekaliśmy, co będzie dalej.

Pierwszy przeciwnik w drugiej rundzie – Belgia – miał 28 kwietnia rozegrać z Polską mecz towarzyski, lecz w związku ze stanem wojennym wycofał się z propozycji. Gdyby do tego meczu doszło, być może wynik na mundialu byłby inny.

Belgowie byli zawsze przeciwnikiem na naszą miarę. Raz my wygrywaliśmy, raz oni. W Hiszpanii prezentowali się podobnie jak my. Zaczęli od zwycięstwa 1:0 nad aktualnym mistrzem świata – Argentyną. Zdobywca gola Erwin Vandenbergh w roku 1980 wywalczył Złoty But, nagrodę dla najlepszego strzelca lig europejskich, za 39 goli w 34 meczach. W drugim spotkaniu pokonali Salwador 1:0, w trzecim do zajęcia pierwszego miejsca w grupie wystarczał im remis 1:1 z Węgrami. Grzegorz Lato w 1982 roku był zawodnikiem KSC Lokeren i dobrze wszystkich Belgów znał.

Trzy ciosy

Czy to mogło mieć jakieś znaczenie? Tylko przed meczem, kiedy przekazywał Piechniczkowi informacje o przeciwnikach. Kilkadziesiąt sekund po wyjściu na boisko Belgowie dostali pierwszy cios, po którym już się nie podnieśli. Poruszali się po boisku jak zamroczony bokser po ringu.

Ten cios to wyjątkowej urody gol Zbigniewa Bońka. Grający na prawej obronie Marek Dziuba podał do Grzegorza Laty. Ten, biegnąc w stronę linii końcowej, minął Luca Millecampsa i wycofał piłkę do środka. Nadbiegający Boniek trafił ją prostym podbiciem tak idealnie, że nawet nie kręciła się wokół swojej osi. Leciała jak pocisk – najpierw między dwoma obrońcami, którzy byli zbyt daleko, żeby zablokować strzał, potem obok bramkarza. Theo Custers widział, że coś leci, nawet wykonał jakiś ruch, ale zatrzymać piłki nie zdołał. Równie pięknego, bardzo podobnego gola strzelił Kazimierz Deyna na Stadionie Dziesięciolecia w pucharowym meczu Legii z AC Milanem (1972).

Akcja poprzedzająca drugą bramkę rozpoczęła się po tej samej, prawej stronie boiska. Dziuba do Włodzimierza Smolarka, ten do Janusza Kupcewicza. Po jego podaniu piłka przeleciała w powietrzu około 30 metrów. Trafiła na drugą stronę pola karnego, gdzie czekał Andrzej Buncol. Nie przyjmował piłki, tylko podał ją głową nad belgijskim obrońcą do Bońka, który znowu niepilnowany wbiegał w pole. Zdezorientowany Custers wyszedł na cztery metry przed bramkę i to go zgubiło. Boniek przelobował go strzałem głową. W 26. minucie Polska prowadziła 2:0 i już tego meczu przegrać nie mogła.

Trzecia bramka była równie piękna. Jeszcze raz Polacy wyprowadzili w pole belgijskich obrońców. Smolarek wbiegł z piłką z lewego skrzydła w pole karne, podał do czekającego blisko niego Grzegorza Laty, a sam ruszył dalej. W tym czasie Boniek wbiegał w pole z głębi boiska, a Lato podał prostopadle właśnie do niego. Belgowie nie wiedzieli, kogo mają pilnować. Było ich sześciu, a Polaków trzech. Boniek minął kładącego się na ziemi Custersa i kopnął piłkę już do pustej bramki.

3:0 w 54. minucie i taki wynik pozostał do końca. Nagle Polacy zagrali tak, że kibice nie musieli w ostatnich minutach nerwowo ściskać palców.

Ambiwalentne uczucia

W Polsce zapanowała niewyobrażalna radość. Tym bardziej że do trzech bramek Bońka doszła jeszcze jedna, nieoczekiwana przyjemność. Na trybunach pojawiły się flagi i transparenty Solidarności. Do związku należało dziesięć milionów ludzi, ale w Polsce stanu wojennego jego symbole były zakazane. Na Camp Nou przynieśli je polscy emigranci oraz ich hiszpańscy i francuscy sprzymierzeńcy.

Telewizja Polska, której prezenterzy występowali na wizji w mundurach wojskowych, nie mogła sobie pozwolić na taką demonstrację. W centrali na Woronicza zatrudniono więc fachowca, którego zadanie polegało na wrzucaniu na ekran neutralnego obrazu nagranych wcześniej trybun wtedy, kiedy rozwijano transparenty. Nie zawsze się udawało, więc podczas następnego meczu – ze Związkiem Radzieckim – też je zobaczyliśmy. A w pojedynku z takim przeciwnikiem to było szczególnie cenne.

Wśród polskich kibiców dało się wtedy zaobserwować uczucia ambiwalentne. Niby każdy kibicował reprezentacji, ale jednocześnie życzył jak najgorzej władzom. Istniała obawa, że w razie sukcesu (a zbliżał się on wielkimi krokami) Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego przypisze zasługi sobie, a poza tym zostanie w jakimś sensie uwiarygodniona. To nie były kibicowskie dylematy, tylko wątpliwości.

Nie zmienia to faktu, że kiedy piłkarze wrócili do kraju, witani na Okęciu jak kadra Górskiego osiem lat wcześniej, musieli czuć swoją siłę. Kibice, noszący na co dzień w klapach oporniki i piszący na murach hasła w rodzaju „WRONA orła nie pokona", mieli nadzieję, że po tych transparentach na hiszpańskich stadionach doczekają się wsparcia ze strony piłkarzy. Nic takiego się nie stało. Żadnego gestu. Wszyscy wzięli udział w spotkaniu z premierem Mieczysławem Rakowskim i odebrali z jego rąk wysokie odznaczenia państwowe.

Niczym Lewandowski

Trudno było mieć im to za złe. Boniek, Paweł Janas i Władysław Żmuda mieli już podpisane umowy z zachodnimi klubami. Bali się, że w razie odmowy przyjścia na spotkanie nie zostaną wypuszczeni z kraju. Większość pozostałych myślała o najbliższej przyszłości, w której też chcieliby wyjechać. O takich stanach emocjonalnych piłkarzy, dziennikarzy, kibiców oraz internowanych w Białołęce dobrze opowiada dokumentalny film Michała Bielawskiego „Mundial. Gra o wszystko".

A po latach Antoni Piechniczek i Grzegorz Lato zostali senatorami już w wolnej Polsce. Mimo upływu czasu byli jeszcze na tyle popularni, że wielu kibiców oddało na nich głos w wyborach.

Polska zajęła na mundialu trzecie miejsce, powtarzając osiągnięcie z roku 1974. Zbigniew Boniek odniósł taki sukces, jak Kazimierz Deyna wtedy. Też włączano go do istniejących na papierze najlepszych jedenastek świata, a na koniec roku przyznano trzecie miejsce w plebiscycie „France Football" na najlepszych piłkarzy Europy (za Włochem Paolo Rossim i Francuzem Alainem Giresse'em, a przed Karlem-Heinzem Rummenigge).

Boniek miał wtedy 26 lat i od połowy roku był zawodnikiem Juventusu. Grał tam z sześcioma mistrzami świata (Dino Zoff, Claudio Gentile, Antonio Cabrini, Marco Tardelli, Gaetano Scirea, Paolo Rossi) i Michelem Platinim. Był pierwszym Polakiem, który odnosił prawdziwe sukcesy w znanym zachodnim klubie, zdobył najważniejsze europejskie puchary, a jego zarobki osiągnęły poziom największych gwiazd. Nic dziwnego, że Boniek stał się dla ówczesnego pokolenia młodych polskich piłkarzy takim wzorcem, jakim dziś jest Robert Lewandowski.

Fragment książki Stefana Szczepłka „Mecze polskich spraw. Jak Cieślik ograł Chruszczowa, Lubański uciszył Anglików, a Nawałka zatrzymał Niemców", która ukazała się nakładem wydawnictwa SQN

Śródtytuły pochodzą od redakcji

Polska – Belgia, 28 czerwca 1982 r.

Skład polskiej reprezentacji: Józef Młynarczyk, Marek Dziuba, Władysław Żmuda, Paweł Janas, Stefan Majewski, Grzegorz Lato, Waldemar Matysik, Janusz Kupcewicz (od 82. min. Włodzimierz Ciołek), Andrzej Buncol, Zbigniew Boniek, Włodzimierz Smolarek. Trener Antoni Piechniczek, asystenci: Bogusław Hajdas i Piotr Czaja.

Gdyby pół roku wcześniej ktoś powiedział Polakom, że reprezentacja grać będzie na mundialu o medal, a Zbigniew Boniek zostanie gwiazdą turnieju, nikt by w to nie uwierzył. Obawiano się nawet, że reprezentacja na mistrzostwa świata w ogóle nie pojedzie, mimo że po ciężkich bojach wywalczyła awans.

Eliminacje do mistrzostw świata przypadły na czas festiwalu Solidarności, a finały – na stan wojenny. Ostatni mecz eliminacyjny, z NRD w Lipsku, decydował o pierwszym miejscu w grupie: kto wygrywa, ten awansuje. Zadanie było wyjątkowo trudne, bo Niemcy, niezależnie od tego, że nieźle grali, stosowali nieczyste metody. Dwa lata wcześniej na tym samym stadionie Polacy prowadzili do przerwy 1:0, a w drugiej połowie ogarnęła ich senność i przegrali 1:2. Najprawdopodobniej gospodarze postarali się o to jeszcze w szatni, podając spleśniałą wodę.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich