Dlatego zabawa pod tytułem „kto jest kim" w silnie autobiograficznej powieści „Wdowa smoleńska albo niefart" Andrzeja Horubały jest, owszem, zajmująca i może wywołać wypieki na twarzy, ale jest zajęciem w gruncie rzeczy jałowym, równie uwrażliwiającym, co czytanie komentarzy w internecie. Zresztą samo rozszyfrowywanie klucza nie jest trudne i dla wielu będzie jasne, kim jest Szuwar – dziennikarz z zadatkami na egzorcystę, lub cyniczny redaktor i publicysta polityczny Kros. Niektórzy wręcz pojawiają się z nazwiska, więc czytamy, który to publicysta jest „oszołomem" i kto co pisał w e-mailach. Istne zapasy w prawicowym kisielu.

Ale to wbrew pozorom nie tylko opowiastka o tym, jak Andrzej Horubała z hukiem odchodził z konserwatywnego tygodnika, nie godząc się na używanie przez redakcyjnego kolegę Rafała Ziemkiewicza słowa „parchy" wobec Żydów. To rzecz znacznie cenniejsza, która ma szansę stać się ważną opowieścią o minionej dekadzie. Jednych zawstydzi, u innych wywoła rechot Schadenfreude. Niewygodna i gorzka.

Andrzej (tak w powieści przedstawiony jest pierwszoosobowy narrator) trzaska drzwiami redakcji, by zaraz zorientować się, że zniknął z biura jego służbowy laptop, na którym od lat prowadził zapiski i przechowywał swe literackie próbki. Jak nic – sądzi – ktoś laptopa ukradł i teraz zamierza go skompromitować, upubliczniając jego skryte sądy, złośliwe komentarze i wspomnienia erotycznych dokonań (aczkolwiek małżeńskich). Właśnie w tym momencie „Wdowa smoleńska" przestaje być tylko zjadliwym portretem prawicy, a staje się powieścią rozliczeniową. Horubała mierzy się ze sobą i swoim środowiskiem. Dzieje się tak za sprawą Poli, tytułowej wdowy. To jej reakcji na swe notatki bohater obawia się najbardziej. Kim może być Pola, do której żaden klucz niespecjalnie pasuje? „Ty zachwycałaś się moimi tekstami w tygodniku, ja adorowałem cię na odległość, martwiąc się jednocześnie, że przecież twoje wdowieństwo to jakaś ponura pułapka". Więc raczej symbol, aniżeli konkretny człowiek. Może polska prawica, której Andrzejowi coraz trudniej dotrzymać kroku? Coś w ten deseń.

„Wdowa smoleńska" to także powieść konfesyjna. Zawieszona pomiędzy „Wyznaniami" św. Augustyna a słynnym niegdyś (aczkolwiek żenującym) publicznym wyznaniem grzechów przez pewnego poetę na łamach „Frondy". Narrator nie patyczkuje się z „ekspertami od zamachu" czy zdradzającymi żony konserwatystami, a nawet z prezydentem Lechem Kaczyńskim. W pierwszej kolejności jednak nie oszczędza samego siebie. Niekiedy robi to ekshibicjonistycznie – gdy np. biczuje się za swą chutliwość (czy może się nią chwali?) albo wspomina, jak wypił o jedną piersiówkę za dużo. W innych miejscach jest poruszająco, choćby kiedy pisze o zmaganiach z Bogiem czy o narodzinach chorego syna i klepaniu biedy, bo znowu rzucił robotę.

O tym, że Andrzej Horubała umie pisać, nie muszę przekonywać. We „Wdowie smoleńskiej" robi to jak zwykle ze swadą, błyskotliwie, może niekiedy aż nazbyt swobodnie, bardziej to chwilami publicystyczne aniżeli literackie. Zgadzać się z nim nie ma obowiązku, ale zaprzeczać talentowi nie sposób. W esejach szturchał także swoich, okrutnie potraktował choćby film „Smoleńsk", aczkolwiek dla niektórych kolegów grafomanów bywał wyrozumiały. Przez lata recenzował wszystkie ważne dzieła dla polskiej prawicy. Czy Pola będzie na tyle wyrozumiała, żeby wybaczyć mu jego surową ocenę i nie zabić milczeniem?