William Finnegan: Surferzy wolą zimę

Powiedziałem bliskim, że wyjeżdżam na długo. Nikt nie zgłaszał obiekcji. Żegnając mnie na lotnisku, matka udzieliła mi niespodziewanie żarliwego błogosławieństwa: „Bądź wolnym duchem".

Publikacja: 28.05.2021 18:00

William Finnegan: Surferzy wolą zimę

Foto: Shutterstock

Najsłynniejszy film dokumentalny o surfingu nosi tytuł „The Endless Summer", czyli „Niekończące się lato". Powinien jednak nazywać się „Niekończąca się zima". Lato stanowi istotny, ale nieprawdziwy element popularnej ikonografii surfingu. Dla większości surferów zarówno na północ, jak i na południe od równika liczy się tylko zima. To wtedy przychodzą wielkie sztormy, zwłaszcza w wyższych szerokościach geograficznych. One zaś generują najlepsze fale. Są oczywiście wyjątki, w tym – skoro już mowa o ikonografii – Waikiki i Malibu, ale z punktu widzenia surferów lato jest jak równikowy pas ciszy na oceanie. Niemniej istnieje pewien wyjątek, który od dawna mnie fascynował: letnia pora cyklonów w północno-wschodniej Australii. Zasadniczo jednak, kiedy wczesną wiosną 1978 roku wylatywałem z Los Angeles z deską, namiotem i stertą zaczytanych map morskich atoli Polinezji ścigałem zimę.

Decyzja o wyjeździe nie była łatwa. Miałem dziewczynę i posadę, którą uwielbiałem. Od 1974 roku pracowałem jako hamulcowy w pociągach sieci Southern Pacific: lokalnych towarowych w Watsonville i Salinas oraz długodystansowych na trasie San Francisco–Los Angeles. Wszystkie aspekty tej roboty sprawiały mi niewysłowioną przyjemność: krajobraz, którzy przemierzaliśmy po torach, koledzy i koleżanki z pracy, tajemny, pradawny język, którym się posługiwaliśmy, wysiłek fizyczny i intelektualny, sama lokomotywa, no i regularna wypłata. Czułem, że szczęśliwym zrządzeniem losu wpadłem prosto w porządne, solidne dorosłe życie. Żeby zdobyć posadę, zataiłem dyplom z anglistyki. Jako że obsługiwaliśmy głównie ruch pociągów towarowych, dostarczających plony rolnicze z Salinas Valley, praca była sezonowa, zwłaszcza dla kolejarzy niskich stopniem takich jak ja. Wolny czas zimą wykorzystywałem na zrobienie kolejnych studiów, czym również nie chwaliłem się przełożonym. W Southern Pacific nie ufano absolwentom wyższych uczelni. Poświęcano czas i energię na ściąganie młodych kolejarzy, ale starzy wyjadacze powtarzali, że dopiero z dziesięcioletnim doświadczeniem można zostać pełnoprawnym członkiem załogi. Najchętniej zatrudnialiby więc czterdziestolatków. Praca hamulcowego bywała brudna i niebezpieczna, spodziewano się zatem, że absolwenci uniwersytetów będą się woleli przerzucić na czystszą i bezpieczniejszą robotę. Kiedy odchodziłem, czułem się więc okropnie, jakbym potwierdzał ich uprzedzenia. Uważałem, że nigdy nie znajdę równie satysfakcjonującej ani tak dobrze płatnej pracy.

Wyjeżdżam na długo

W banku miałem jednak pięć tysięcy dolarów, największe oszczędności w moim dotychczasowym życiu. Skończyłem dwadzieścia pięć lat i nigdy nie byłem na południowych morzach. Przyszedł czas na poważną wyprawę surferską, pogoń za falami bez określonego terminu zakończenia. Miałem dziwne poczucie, że taka eskapada jest w jakimś sensie obowiązkowa. Zamierzałem bez końca kierować się na zachód, niczym Magellan albo Francis Drake – tak wówczas o sobie myślałem. Tymczasem, choć z jednej strony trudno mi było zwinąć manatki, z drugiej okazało się to znacznie łatwiejsze niż alternatywa. Zapewniłem sobie idealną wymówkę, żeby odsunąć w czasie podejmowanie prozaicznych, acz przerażających decyzji, na przykład gdzie mieszkać i jak żyć. Oto wymelduję się z tego sztywnego, rozczarowującego świata Ameryki otępiałej od disco i pogrążonej w kryzysie energetycznym. Może nawet na antypodach stanę się innym człowiekiem, kimś, kto bardziej przypadnie mi do gustu.

Powiedziałem bliskim, że wyjeżdżam na długo. Nikt nie zgłaszał obiekcji. Miałem bilet w jedną stronę na Guam, z przystankami na Hawajach i Karolinach. Żegnając mnie na lotnisku, matka udzieliła mi niespodziewanie żarliwego błogosławieństwa. „Bądź wolnym duchem" – powiedziała, trzymając w dłoniach moją twarz i patrząc mi pytająco w oczy. Co w nich dostrzegła? Na pewno nie etatowego kolejarza – ku swojej uldze, mogę się założyć. Praca stanowiła moją bazę, sezonowo przyciągała mnie z powrotem na Zachodnie Wybrzeże, ale pozostawałem niespokojnym romantykiem. Byłem bardzo płodnym pisarzem, autorem prozy, poezji i krytyki literackiej, praktycznie w ogóle niepublikowanym. Włóczyłem się to tu, to tam i pomieszkiwałem w miejscach, które akurat przyciągnęły moją uwagę: w Montanie, Norwegii czy Londynie. Zgodnie z wolą matki nie byłem więc do niczego uwiązany. Związywałem się i nawet mieszkałem z paroma kobietami, lecz od czasu Caryn nie zaangażowałem się całym sercem i duszą.

Później – znacznie później – wyczułem, że może nieco za bardzo wziąłem sobie do serca słowa matki. W trzecim roku mojej nieobecności przylecieli nagle z ojcem, bez zaproszenia, do Kapsztadu, gdzie pracowałem jako nauczyciel w liceum, a Ocean Południowy zapewniał obfitość zimowych swellów. Zostali na tydzień. Ani razu nie zasugerowali, żebym wziął pod uwagę spakowanie manatków i powrót do Stanów, ale rok później wysłali po mnie mojego brata Kevina. Przynajmniej ja tak zinterpretowałem jego wizytę. Razem podróżowaliśmy po Afryce... jednak wybiegam za bardzo do przodu.

Rozmawialiśmy o książkach i pisaniu

Potrzebowałem partnera na wyprawę po morzach południowych w poszukiwaniu ujeżdżalnych fal. Bryan Di Salvatore zgodził się w to wejść. Po moim powrocie z Maui zupełnym przypadkiem odnowiliśmy kontakt. Podczas jednej z przeprowadzek na studiach trafiłem na kopertę z biletu Aloha Airlines, na której nabazgrał mi adres swoich rodziców. Napisałem z pytaniem, czy dotarły do niego pieniądze za samochód. Odpowiedź przyszła z północnego Idaho. Tak, dostał pieniądze. Zaczęliśmy korespondować. Prowadził ciężarówki z naczepami na długie dystanse i pisał powieść. Wpadł do Santa Cruz podczas odwiedzin u rodziny w Kalifornii. Przyjechała z nim Max – okazało się, że mieszka za wzgórzem, w San Jose, z chłopakiem, który według Bryana odnosił duże sukcesy w branży porno. Max potwierdziła. O ile to możliwe, sprawiała wrażenie jeszcze bardziej atrakcyjnej i jakby szelmowsko rozbawionej niż na Maui.

Zabrałem ich do ujścia rzeki San Lorenzo, gdzie po ulewnych deszczach poprzedniej zimy powstała piaszczysta mielizna, tworząc cudowny spot, na którym bywałem codziennie przez cały kilkumiesięczny okres jej istnienia. Kiedy jednak próbowałem opisać warunki Bryanowi, Max zaczęła mi bezczelnie przerywać. Niesamowicie wiarygodnie imitując podnieconego surfera, kończyła za mnie zdania, zwykle dokładnie takim frazesem, jakiego sam zamierzałem użyć. „Fronty wysokie jak brama od garażu!" „Taka beczka, że zmieściłby się w niej ten pikap!" Max najwyraźniej zmarnowała wystarczająco dużo czasu z surferami na Maui (nazywała ich pogardliwie „dwuminutowcami") i uważała, że powinniśmy się postarać o ciekawsze tematy konwersacji. Umówiliśmy się z Bryanem, że kiedy indziej pogadamy o surfingu.

Poza tym rozmawialiśmy o książkach i pisaniu. Ja też pracowałem nad powieścią. Zaczęliśmy się wymieniać rękopisami. Powieść Bryana opowiadała o grupce kumpli, surferów z liceum w Montrose, przedmieścia Los Angeles położonego daleko od wybrzeża. Jeden trzydziestostronicowy fragment zawierał wyłącznie słowa wypowiedziane podczas jazdy samochodem z Montrose na plażę na północ od Ventury. Bez narracji, didaskaliów, wskazania autorów wypowiedzi. Byłem urzeczony – pourywany, pełen wulgaryzmów, nienachalnie poetycki i bardzo zabawny dialog z szokującą dokładnością odpowiadał prawdziwym rozmowom, a fabuła posuwała się do przodu niezauważenie, ale nie pozwalała się oderwać od lektury. To właśnie nowa amerykańska proza, pomyślałem. Bryan pochodził z Montrose. Jego ojciec, operator maszyn, podczas drugiej wojny światowej walczył w Europie, gdzie poznał przyszłą matkę Bryana, Brytyjkę. Bryan dostał stypendium na Yale, studiował tam anglistykę i publikował w magazynach uniwersyteckich. Miał książkę z dedykacją od Jacka Kerouaca i uczestniczył w jego pogrzebie w 1969 roku. Byłem pod wielkim wrażeniem jego bogatego doświadczenia, ale Bryan wcale się tym nie chełpił. Po studiach poleciał na Maui, gdzie mieszkał i surfował z kumplami z Montrose, pracując jako kucharz w restauracji hotelowej. W Lahainie mało kto rozumiał jego gust. Kiedy wszyscy ozdabiali deski rysunkami Wisznu i koślawymi delfinami, on przykleił sobie zdjęcie Marlboro Mana. Słuchał country, czytał dzieła zebrane Melville'a i lubił potoczny, kolokwialny język zwykłych Amerykanów. Jako potomek klasy robotniczej gardził pomocą społeczną. Kiedy akurat nie miał pracy, nie pobierał nawet zasiłku dla bezrobotnych. Tymczasem kobiety jednomyślnie pragnęły przebywać w jego towarzystwie. Miał ciemne kręcone włosy, gęste wąsy i roztaczał aurę nonszalanckiej, staroświeckiej męskości. Max twierdziła, że Bryan jest archetypem ciemnookiego przystojniaka. Do tego poczucie humoru, hojność, pewna doza samotnictwa – idealny obiekt pożądania.

Samochodowe wycieczki

Pierwszy raz surfowaliśmy razem w Santa Cruz, kiedy zdecydował się przeprowadzić z powrotem na wybrzeże. Był goofy, to znaczy, stojąc na desce, trzymał lewą nogę z tyłu – to surfingowy odpowiednik bycia leworęcznym. Łapiąc falę łamiącą się na prawo, goofy płynie plecami do jej tafli. Łapiąc falę skręcającą w lewo, płynie prosto na nią. Regularsi, tacy jak ja i większość surferów, prawe fale łapią od przodu, a do lewych są zwróceni plecami. Surfuje się znacznie łatwiej, jeśli najeżdżasz na falę od przodu. Zdziwiłem się, że Bryan nigdy nie pływał w Honolua Bay. Nie chodziło o prawe fale – na Honolui surfowało sporo goofy; zniechęciły go tłumy. Oni z kumplami byli stałymi bywalcami spotu Rainbows, kilka kilometrów na północ od Lahainy, gdzie mało kto zaglądał podczas swellów. Ja sam nigdy tam nie jeździłem. Kiedy tak rozmawialiśmy o Maui, poczułem się jak bezmyślna ofiara owczego pędu: mieszkając tam, interesowałem się tylko najbardziej oczywistym spotem, słynną Honoluą. Jeśli było trzeba, mogłem obrywać łokciami od tłumu na głównym take-offie, zupełnie nie myśląc o bezsensie zaciekłej walki o fale w tak przepięknych okolicznościach przyrody. Nawet Les Potts, stary wyjadacz, zrezygnował z walki o fale, jakby mu to uwłaczało. I tak w Santa Cruz, popularnej sportowej miejscówce, ruszyliśmy z Bryanem wzdłuż wybrzeża na północ, szukając wolnych fal, które wtedy jeszcze dawało się znaleźć.

Pod byle pretekstem urządzaliśmy sobie długie wycieczki samochodowe. Na jakiejś imprezie studenckiej w Santa Cruz Bryan oświadczył nagle, że najwyższy czas, żebym odwiedził Rathdrum, mieścinę w północnym „ogonku" Idaho, gdzie wcześniej mieszkał. Pojechaliśmy prosto z imprezy, tak jak staliśmy. Podróż zajęła nam dziesięć dni, bo zrobiliśmy pętlę, przy okazji odwiedzając jego znajomych ze studiów w Montanie i Kolorado. Wierny zapyziałemu Idaho Bryan kręcił nosem: „Montanie się wydaje, że jest taka zajebista". Prawda, ale jakiś czas później obaj wylądowaliśmy tam na dłużej – studia magisterskie w Missouli, nauka jazdy na nartach i (w moim przypadku) nauka picia. Po studiach Bryan dostał posadę wykładowcy anglistyki na Uniwersytecie w Guamie. O wyspie tej, kojarzonej głównie jako przyczółek armii amerykańskiej na zachodnim Pacyfiku, mówiło się, że co roku praktycznie zdmuchują ją silne tajfuny. Pomyślałem, że ten wybór pasuje mi do Bryana – surowe, rustykalne warunki i czyste nieprawdopodobieństwo. Podobno były tam też niezłe fale. Pogłoski te zostały wkrótce potwierdzone przez listy i fotografie od Bryana. Surfował jak szalony. Podczas jego drugiego roku na Guamie, kiedy sam kończyłem studia w Missouli, zaproponowałem mu udział w wyprawie pod hasłem „niekończąca się zima". Bryan również odkładał pieniądze i powiedział, że w to wchodzi. Po drodze na Guam mogłem zahaczyć o Karoliny, a potem wyruszylibyśmy na południe.

Dodał, że powinniśmy podszkolić hiszpański.

Nie bardzo rozumiałem po co. W żadnym z krajów południowego Pacyfiku nie mówiło się po hiszpańsku.

To dobrze, stwierdził. Potrzebowaliśmy języka, którego nikt inny nie zrozumie, żeby móc się porozumiewać w niebezpiecznych sytuacjach.

Uznałem, że kompletnie mu odbiło.

Okazało się jednak, że miał rację. Regularnie rozmawialiśmy po hiszpańsku. To był nasz szyfr, którego nie potrafił złamać żaden Polinezyjczyk.

Deska 7'5"

Moja dziewczyna miała na imię Sharon i była ode mnie siedem lat starsza. W tamtym czasie wykładała na studiach licencjackich w Santa Cruz. Spotykaliśmy się z przerwami od czterech lat i mieliśmy bliższą relację, niż mogłoby się wydawać. Była zapaloną mediewistką, żądną przygód córką właściciela sklepu monopolowego w Los Angeles. Miała bardzo charakterystyczny śmiech: z początku głośny, zniżający się stopniowo, jakby wciągała rozmówcę w krąg zaufania. Do tego ciemne, wesołe oczy i eklektyczny intelektualny czar, który zachwycał wszystkich, łącznie ze mną. Jednak pod tą maską przekory, pod uwodzicielską pewnością siebie kryła się delikatna, zraniona osoba, u której niepokój – jak sama mówiła – występował na poziomie cząsteczkowym. Miała barwną przeszłość, w której występował między innymi genialny, acz permanentnie bezrobotny były mąż. Nasz związek przetrwał długie okresy separacji, ale na żadnym etapie nie przywiązywaliśmy wagi do monogamii – Sharon często cytowała Janis Joplin: „Korzystaj, póki możesz, skarbie". Mieliśmy mgliste plany spotkania po tym, jak napisze doktorat, lecz nie zanosiło się na to w najbliższej przyszłości. Można powiedzieć, że miałem ambiwalentny stosunek do tej relacji, jednak nie dałem Sharon nawet cienia możliwości zawetowania mojej decyzji o wyjeździe.

Specjalnie na wyjazd zamówiłem sobie nową deskę. Rozmiar 7'5'' z pojedynczym finem – dłuższa, grubsza i znacznie cięższa niż te, na których zwykle jeździłem. Ta deska musiała jednak unosić się wysoko na wodzie i umożliwiać szybkie wiosłowanie – czekał nas świat nieznajomych prądów między ostrymi rafami – a do tego nadawać się na duże, mocne fale. Przede wszystkim zaś nie mogła się złamać. Wiedziałem, że tam, dokąd się wybieramy, nie będzie możliwości zakupu nowej deski. Zamontowałem leash, co z mojej strony było dużym ustępstwem. Leashe, czyli specjalne smycze łączące surfera z deską, pojawiły się kilka lat wcześniej. W Santa Cruz zarysowały wyraźną granicę między purystami, których zdaniem zachęcały do głupiego, niechlujnego surfowania, a amatorami nowinek, którzy uważali, że głupio to jest roztrzaskać sobie deskę na klifach na spocie w rodzaju Steamer Lane. Jako purysta nigdy nie korzystałem z leasha. Ale nawet ja wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na zgubienie deski na jakimś cloud breaku na Fidżi, ryzykując, że już nigdy jej nie zobaczę. Testowałem deskę przez kilka miesięcy przed wyjazdem i byłem zachwycony, jak świetnie sobie radzi w mocniejsze dni na Steamer Lane. Podczas pewnej wyjątkowo groźnej zimowej sesji na Ocean Beach w San Francisco smycz mi się zerwała, tak że czekała mnie długa, zimna przeprawa wpław, która przeciągnęła się aż do zmierzchu. Po tej przygodzie kupiłem grubszy leash i kilka zapasowych. 

Fragment książki Williama Finnegana „Dni barbarzyńców. Życie na fali" w przekładzie Agaty Ostrowskiej, która ukaże się 2 czerwca nakładem Wydawnictwa Znak

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Najsłynniejszy film dokumentalny o surfingu nosi tytuł „The Endless Summer", czyli „Niekończące się lato". Powinien jednak nazywać się „Niekończąca się zima". Lato stanowi istotny, ale nieprawdziwy element popularnej ikonografii surfingu. Dla większości surferów zarówno na północ, jak i na południe od równika liczy się tylko zima. To wtedy przychodzą wielkie sztormy, zwłaszcza w wyższych szerokościach geograficznych. One zaś generują najlepsze fale. Są oczywiście wyjątki, w tym – skoro już mowa o ikonografii – Waikiki i Malibu, ale z punktu widzenia surferów lato jest jak równikowy pas ciszy na oceanie. Niemniej istnieje pewien wyjątek, który od dawna mnie fascynował: letnia pora cyklonów w północno-wschodniej Australii. Zasadniczo jednak, kiedy wczesną wiosną 1978 roku wylatywałem z Los Angeles z deską, namiotem i stertą zaczytanych map morskich atoli Polinezji ścigałem zimę.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich