Najsłynniejszy film dokumentalny o surfingu nosi tytuł „The Endless Summer", czyli „Niekończące się lato". Powinien jednak nazywać się „Niekończąca się zima". Lato stanowi istotny, ale nieprawdziwy element popularnej ikonografii surfingu. Dla większości surferów zarówno na północ, jak i na południe od równika liczy się tylko zima. To wtedy przychodzą wielkie sztormy, zwłaszcza w wyższych szerokościach geograficznych. One zaś generują najlepsze fale. Są oczywiście wyjątki, w tym – skoro już mowa o ikonografii – Waikiki i Malibu, ale z punktu widzenia surferów lato jest jak równikowy pas ciszy na oceanie. Niemniej istnieje pewien wyjątek, który od dawna mnie fascynował: letnia pora cyklonów w północno-wschodniej Australii. Zasadniczo jednak, kiedy wczesną wiosną 1978 roku wylatywałem z Los Angeles z deską, namiotem i stertą zaczytanych map morskich atoli Polinezji ścigałem zimę.
Decyzja o wyjeździe nie była łatwa. Miałem dziewczynę i posadę, którą uwielbiałem. Od 1974 roku pracowałem jako hamulcowy w pociągach sieci Southern Pacific: lokalnych towarowych w Watsonville i Salinas oraz długodystansowych na trasie San Francisco–Los Angeles. Wszystkie aspekty tej roboty sprawiały mi niewysłowioną przyjemność: krajobraz, którzy przemierzaliśmy po torach, koledzy i koleżanki z pracy, tajemny, pradawny język, którym się posługiwaliśmy, wysiłek fizyczny i intelektualny, sama lokomotywa, no i regularna wypłata. Czułem, że szczęśliwym zrządzeniem losu wpadłem prosto w porządne, solidne dorosłe życie. Żeby zdobyć posadę, zataiłem dyplom z anglistyki. Jako że obsługiwaliśmy głównie ruch pociągów towarowych, dostarczających plony rolnicze z Salinas Valley, praca była sezonowa, zwłaszcza dla kolejarzy niskich stopniem takich jak ja. Wolny czas zimą wykorzystywałem na zrobienie kolejnych studiów, czym również nie chwaliłem się przełożonym. W Southern Pacific nie ufano absolwentom wyższych uczelni. Poświęcano czas i energię na ściąganie młodych kolejarzy, ale starzy wyjadacze powtarzali, że dopiero z dziesięcioletnim doświadczeniem można zostać pełnoprawnym członkiem załogi. Najchętniej zatrudnialiby więc czterdziestolatków. Praca hamulcowego bywała brudna i niebezpieczna, spodziewano się zatem, że absolwenci uniwersytetów będą się woleli przerzucić na czystszą i bezpieczniejszą robotę. Kiedy odchodziłem, czułem się więc okropnie, jakbym potwierdzał ich uprzedzenia. Uważałem, że nigdy nie znajdę równie satysfakcjonującej ani tak dobrze płatnej pracy.
Wyjeżdżam na długo
W banku miałem jednak pięć tysięcy dolarów, największe oszczędności w moim dotychczasowym życiu. Skończyłem dwadzieścia pięć lat i nigdy nie byłem na południowych morzach. Przyszedł czas na poważną wyprawę surferską, pogoń za falami bez określonego terminu zakończenia. Miałem dziwne poczucie, że taka eskapada jest w jakimś sensie obowiązkowa. Zamierzałem bez końca kierować się na zachód, niczym Magellan albo Francis Drake – tak wówczas o sobie myślałem. Tymczasem, choć z jednej strony trudno mi było zwinąć manatki, z drugiej okazało się to znacznie łatwiejsze niż alternatywa. Zapewniłem sobie idealną wymówkę, żeby odsunąć w czasie podejmowanie prozaicznych, acz przerażających decyzji, na przykład gdzie mieszkać i jak żyć. Oto wymelduję się z tego sztywnego, rozczarowującego świata Ameryki otępiałej od disco i pogrążonej w kryzysie energetycznym. Może nawet na antypodach stanę się innym człowiekiem, kimś, kto bardziej przypadnie mi do gustu.
Powiedziałem bliskim, że wyjeżdżam na długo. Nikt nie zgłaszał obiekcji. Miałem bilet w jedną stronę na Guam, z przystankami na Hawajach i Karolinach. Żegnając mnie na lotnisku, matka udzieliła mi niespodziewanie żarliwego błogosławieństwa. „Bądź wolnym duchem" – powiedziała, trzymając w dłoniach moją twarz i patrząc mi pytająco w oczy. Co w nich dostrzegła? Na pewno nie etatowego kolejarza – ku swojej uldze, mogę się założyć. Praca stanowiła moją bazę, sezonowo przyciągała mnie z powrotem na Zachodnie Wybrzeże, ale pozostawałem niespokojnym romantykiem. Byłem bardzo płodnym pisarzem, autorem prozy, poezji i krytyki literackiej, praktycznie w ogóle niepublikowanym. Włóczyłem się to tu, to tam i pomieszkiwałem w miejscach, które akurat przyciągnęły moją uwagę: w Montanie, Norwegii czy Londynie. Zgodnie z wolą matki nie byłem więc do niczego uwiązany. Związywałem się i nawet mieszkałem z paroma kobietami, lecz od czasu Caryn nie zaangażowałem się całym sercem i duszą.
Później – znacznie później – wyczułem, że może nieco za bardzo wziąłem sobie do serca słowa matki. W trzecim roku mojej nieobecności przylecieli nagle z ojcem, bez zaproszenia, do Kapsztadu, gdzie pracowałem jako nauczyciel w liceum, a Ocean Południowy zapewniał obfitość zimowych swellów. Zostali na tydzień. Ani razu nie zasugerowali, żebym wziął pod uwagę spakowanie manatków i powrót do Stanów, ale rok później wysłali po mnie mojego brata Kevina. Przynajmniej ja tak zinterpretowałem jego wizytę. Razem podróżowaliśmy po Afryce... jednak wybiegam za bardzo do przodu.