Samiec alfa to oczywiście Michael Jordan, wataha Chicago Bulls, a „Last Dance" jest jednym z najchętniej oglądanych seriali ostatnich tygodni. I najczęściej opisywanych. Tytułowy „ostatni taniec" to kończący hegemonię Chicago w NBA sezon 1997–1998, w którym Bulls zdobyli szóste mistrzostwo. Ale tak naprawdę to historia 13 sezonów tej drużyny – od momentu pojawienia się w niej Jordana, do jego ostatniego meczu w koszulce Byków.
Ktoś, kogo koszykówka nie interesuje, może pogardliwie wzruszyć ramionami – zrozumiem – ale jest to historia wcale nie mniej wciągająca niż niejedna fabułal. I ma nad nimi tę przewagę, że oparta jest na prawdziwych wydarzeniach. Nie wszyscy uważają ją bowiem za dokument, a bardziej docudramę, zarzucając Jordanowi zbyt dużą ingerencję w materiał, a twórcom uległość wobec koszykarskiej gwiazdy. Niesłusznie – biorąc pod uwagę całą skalę uwikłań, z jaką musieli zmierzyć się twórcy – dzieło reżysera Jasona Hehira to majstersztyk – również montażowy.
Wszyscy producenci mieli interes w tym, by była to nie tylko opowieść o nadzwyczajnym success story, ale także pomnikowy obraz drużyny i legendy koszykówki. NBA Entertainment, bo nakręci to popyt w martwym sportowo sezonie, ESPN Films, bo spółka matka ma prawa do nadawania meczów amerykańskiej ligi, firma producencka Jordana – Jump23 – niewymieniona w napisach, by legenda żyła dalej, a buty sprzedawały się jak najlepiej. Tymczasem wcale nie jest to pomnik, a jednocześnie nic nie ujmuje magnetyzmu osobowości Jordana, butom nie zaszkodzi, a koniunkturę na NBA tylko rozkręca. Jeśli nawet jest zasługa arogancji samego Jordana, który choć zapewne wiele ukrył, pokazał jednak twarz nieznaną części fanów – człowieka wręcz patologicznie uzależnionego od rywalizacji.
Lista zarzutów pod adresem twórców jest wyjątkowo długa, ale w zasadzie są to zarzuty do samego Jordana. O konfabulacje w sprawie zatrucia przed jednym z najważniejszych meczów finałowych, pomiatanie kolegami z drużyny, zmyślanie powodów do upokarzania rywali. Choć rozmawiano z prawie setką osób, kilku dawnych kolegów, za którymi Jordan nie przepadał, pominięto. Ale innych uwzględniono – jak byłego gracza Bulls Horace'a Granta czy odwiecznego rywala Isiaha Thomasa – pozwalając na zdalną, ale jednak konfrontację. Co z tego, że wersja Jordana jest górą, gdy wyraźnie widać w zachowaniu gwiazdy Bulls lekceważenie i poczucie wyższości. To złoto się nie świeci.
Czy na pewno jednak osobowość Jordana jest wynaturzona, godna piętnowania? Profesjonalny sport to nie jest konkurs literacki. Nie zawsze wygrywają najbardziej utalentowani, ba, nawet nie ci wyjątkowo zdeterminowani. Sensem profesjonalnego sportu jest rywalizacja, bez niej sport nie istnieje. Gloria victis, ale kto pamięta o przegranych i kto chciałby być jednym z nich?