Film Casarosy to historia ulokowana na włoskim wybrzeżu, skąpanym w gorącym słońcu. Ciepło aż bije z ekranu nie tylko za sprawą tonacji kolorystycznej, ale również samej faktury obrazu, jak i zmieniającej się raz po raz techniki animacji (od komputerowej po bardziej tradycyjną kreskę, przypominającą rysunki wykonane przez dziecko). Film opowiada o dwóch młodych stworkach (potworach?) mieszkających na co dzień w wodzie i eksplorujących nieznany im oraz ponoć szalenie niebezpieczny świat ludzi. Luca oraz Alberto, bo o nich mowa, marzą o życiu na powierzchni. Zakazany owoc jest wszak najpyszniejszy. Przebywanie w głębinach to egzystencja bezpieczna, jak sugerują przewrażliwieni rodzice głównego bohatera, a wynurzania się zabraniają im, gdyż wiedzą, że na twardym gruncie czyhają liczne zagrożenia, których źródłem są ludzie. Ale co z tego, skoro bytowanie w ukryciu jest zwyczajnie nudne?
Alberto już wcześniej zdążył odkryć uroki suchego lądu. Uwił sobie dość wygodne gniazdko w opuszczonej wieży (przed laty będącej być może latarnią morską), w której rezyduje samotnie, bo jego ojciec, jak tłumaczy, dużo podróżuje i rzadko bywa w domu. Teraz, jako dziki lokator, staje się przewodnikiem dla Luki, a przy okazji jego przyjacielem. Skoro jest tak groźnie, to jakim w ogóle cudem chłopcom – stworzeniom pokrytym łuskami, wyposażonym w płetwy i ogony – udaje się przetrwać w tych warunkach? To proste i magiczne zarazem. Zmieniają się w ludzi, gdy tylko wyschną. Pamiętać jednak trzeba, że wystarczy delikatny kontakt z wodą – z kroplą deszczu choćby – by znów przybrali naturalną postać.
Przygoda w stylu Marka Twaina się rozkręca. Zew przygody wzywa. Zabawy jest co niemiara, więcej niż w morzu, gdzie są same obowiązki. Bohaterom marzy się kupno skutera i podróżowanie po świecie. By plan mógł się udać, postanawiają wziąć udział w specyficznym triatlonie, na który składają się pływanie, jazda na rowerze oraz – uwaga! – jedzenie makaronu. Zaprzyjaźniają się z Giulią (absolutnie zmarnowany potencjał postaci), dziewczynką bystrą i zmotywowaną, by wreszcie wygrać wyścig i pokonać aktualnego mistrza imieniem Ercole. Ten lokalny łobuz i despota, zastraszający lokalną społeczność, swe niecne zamiary skrywa pod zawadiackim uśmiechem rodem z włoskiego kina lat 50.
Abstrahując od czysto rozrywkowego aspektu utworu, „Luca" to nade wszystko opowieść o poszukiwaniu tożsamości na styku dwóch światów. Okazuje się, że są choć tak skrajnie różne na pierwszy rzut oka, to ostatecznie mogą ze sobą koegzystować bez przeszkód i uprzedzeń. To film mało odważny – jest kolorowo, głośno i pogodnie, ale jednocześnie bezpiecznie. Nie jest to – jak się niektórzy obawiali, a inni oczekiwali – animowana odpowiedź na śmiałe obyczajowo „Tamte dni, tamte noce" (2017) autorstwa, nomen omen, Luki Guadagnino. To raczej kino przywodzące wspomnienie o dziecięcych wakacjach, beztroskich, swobodnych i zawsze lepszych od poprzednich.