Pamiętacie scenę z „Taksówkarza", w której Travis Bickle (Robert De Niro) rozmawia ze sobą w lustrze? „You talkin' to me?" („do mnie mówisz?") – powtarza zawadiacko, by dodać sobie animuszu przed zabójstwami, których ma wkrótce dokonać w ramach samozwańczej i w jego odczuciu szlachetnej misji czyszczenia Nowego Jorku z moralnych śmieci, od kandydata na prezydenta począwszy, a na alfonsach skończywszy. To nie tylko kultowa scena w historii kinematografii, lecz także pojemna psychologiczne ilustracja wielkomiejskiej mentalności, studium instynktu, w jaki wyposaża swojego mieszkańca moloch, by uchronić go przed szaleństwem, rozpaczą i śmiercią.
Robię te notatki w kawiarni na środkowym Manhattanie, podczas gdy za szybą stary czarnoskóry sprzedawca wycinanek z papieru siedzi na hydrancie i wyczekuje klientów. Bez trudu dostrzegam magiczny świat na jego plastikowym stole; trójwymiarowe, trzęsące się na wietrze diabelskie koła Coney Island, Statua Wolności, Empire State Building...
Nagle dwójka dzieci doskakuje do stołu, komentują, pokazują palcami, dotykają ciekawsko, przepychają się ruchliwe jak nożyczki. Sprzedawca z trudem prostuje kości, podchodzi do stoiska, odpowiada na pytania, tłumaczy, jego twarz zapala się dziecięcym uśmiechem. Po chwili pojawia się modelkowata blondynka, zwiewna jak bibuła, matka chłopców, wymienia ze starym zdanie lub dwa, zerkając w stronę przejścia dla pieszych. Pojawia się zielone, kobieta niczym samica pingwina popycha dzieciaki w stronę jezdni. Sprzedawca zastyga, z ust zwisa mu skrawek zdania. Połyka go, po czym wydobywa z siebie misterne origami wściekłości. Wulgarną pieśń żalu, boleśniejszą dla moich uszu tym bardziej, że jej nie słyszę.
Czy jego uśmiech, gdy wierzył jeszcze, że coś sprzeda, był fałszywy? Nie. Czy jego złość jest udawana? Też nie. Mieszkańcy wielkich miast mają trójwymiarowe emocje z papieru. Robią z nich wycinanki, żeby nie zwariować.
Usta do uśmiechu
Kilka lat temu w metrze przyglądałem się dziewczynie siedzącej naprzeciw. Na przestrzeni kilkunastu przystanków ani razu na mnie nie spojrzała, chociaż mój wzrok wołał o spotkanie. A może właśnie dlatego. Lecz gdy spytałem ją, co ciekawego mógłbym obejrzeć w okolicy, nagle stała się konkretną osobą, jakby się zmaterializowała z chmury możliwości w byt z krwi i kości, komunikatywny, funkcjonalny i przyjazny jak aplikacja po ostatniej aktualizacji. Poświęciła mi 20 minut, szukając dla mnie atrakcji w swoim telefonie, a później jeszcze trzy dni i noce z rzędu, podczas których materializowała się i update'owała tyle razy, że czułem się, jakbym miał romans z całym miastem.