W równie udanych „Przebudzonych" (2015) portretował z kolei dwoje zakochanych w sobie ludzi, żyjących w futurystycznym i dystopijnym świecie, w którym emocje nie istnieją. Po sztafaż science fiction sięgnął też w „Kochanku idealnym" (2018), redukując romantyczną miłość do ciągu zer i jedynek. Także w „Nowości" (2017) przyglądał się kobiecie i mężczyźnie, uzależnionym od telefonów i aplikacji randkowych, decydujących się porzucić dotychczasowe przyzwyczajenia na rzecz zbudowania stałej więzi.
Doremus próbuje prześwietlić rzeczywistość, która otacza współczesnego człowieka. Z lepszym lub gorszym skutkiem. Pomysły zwykle ma całkiem niezłe; mówiąc kolokwialnie, wie, że w którymś kościele dzwoni, ale nie do końca orientuje się, skąd dobiega dźwięk, przez co nie zawsze potrafi obronić postawione przez siebie tezy. Elementami, które dodatkowo łączą jego twórczość, są zarówno wizualna estetyka rodem z Instagrama (a przed rozkwitem popularności tego medium z całą pewnością inspirację stanowiły zdjęcia z portalu Tumblr), jak i ścieżka dźwiękowa składająca się z indie popowych kawałków.
Nie inaczej jest w przypadku jego najnowszego obrazu, a mianowicie „Coś się kończy, coś zaczyna". Daphne (Shailene Woodley) właśnie zerwała z chłopakiem i rzuciła lubianą pracę w branży artystycznej. Mieszka u siostry i jej męża, choć nie pod jednym dachem, a w domku przy basenie. Wyraźnie cierpi. Żadnych facetów i żadnego alkoholu – obiecuje sobie. Jak łatwo się domyślić, po kieliszek sięga równie szybko, co wpada w męskie ramiona. Te należą już nie tyle do jednego, a do dwóch mężczyzn, z którymi zaczyna się umawiać jednocześnie.
Panowie, jak się okazuje, są najlepszymi przyjaciółmi, choć twórcy kreślą ich za pomocą kontrastu tak dosadnego, że aż trudno sobie wyobrazić, by mogli osiągnąć taki stopień zażyłości, o jakim ciągle mówią. Frank (Sebastian Stan) jest wolnym duchem, niestroniącym od narkotyków i dobrej zabawy, a przy tym nigdy niezapominającym, że w istocie przez całą dobę, siedem dni w tygodniu, przeżywa swój prywatny Weltschmerz. Jack (Jamie Dornan) natomiast to typ intelektualisty i mola książkowego (jest zresztą pisarzem irlandzkiego pochodzenia). Obaj ją przyciągają i mają na jej punkcie obsesję. Każdy daje jej coś innego. Nawet seks w obu przypadkach jest różny: z tym pierwszym – ostry, spontaniczny i niemal buntowniczy; z drugim zaś – spokojniejszy, wrażliwszy, uprawiany zawsze pod kołdrą i w ciemności.
Młoda kobieta ani przez chwilę nie potrafi być sama. Zawsze myśli w kategoriach związku z którymś z nich, co zresztą zarzucają jej bliscy. Wzdryga się na myśl o byciu niezależną singielką. To bodaj największy problem filmu Doremusa, który nie daje wytchnienia ani swojej przeciążonej emocjonalnie bohaterce (skądinąd, z własnej winy, choć reżyser stara się jej nie oceniać), ani śledzącemu te perypetie widzowi. Na dodatek snuta poprzez wyświetlające się na ekranie rozmowy tekstowe opowieść to zestaw klisz i stereotypów na temat relacji damsko-męskich.