Wzrastali w innych światach
Nasz człowiek w Cannes" jest Szwedem. Urodził się w 1983 roku, wychował w zamożnej, prestiżowej miejscowości Kullavik, oddalonej o 20 kilometrów od Goeteborga. Jego ojciec jest emerytowanym biznesmenem, matka z wykształcenia inżynierem, ale 20 lat spędziła w domu, z dziećmi. Bo było ich trzech. Dziś jeden z braci mieszka w Sztokholmie, drugi w Lizbonie. A Magnus wybrał Polskę i studia w łódzkiej filmówce. Wiedział, że szkoła, w której studiowali Polański czy Kieślowski, jest bardzo dobra, przede wszystkim jednak ciągnęła go niewiadoma.
– Chciałem przeżyć przygodę – mówi. – Madryt, Londyn, Paryż były światem znanym. O Polsce wiedziałem niewiele. Niby była blisko, a tak naprawdę bardzo daleko. Nie miałem pojęcia, czego się po niej spodziewać. Postanowiłem pojechać do Łodzi, nauczyć się języka, poznać zupełnie inną kulturę.
W 2005 roku wylądował na lotnisku w Warszawie i przesiadł się do autobusu jadącego do Łodzi. Po studiach, gdy miliony młodych Polaków wyjeżdżały
z kraju, zdecydował się zostać nad Wisłą. Mówi po polsku – płynnie, choć wciąż z akcentem. Jego żona jest Polką, dzieci mają podwójne obywatelstwo – polskie i szwedzkie.
– Dojrzewałem w społeczeństwie kochającym poprawność, gdzie wszystko, co brudne i niebezpieczne, ukrywa się bardzo głęboko. W pewnej chwili narosło we mnie przeświadczenie, że żyję pod kloszem. Ta chęć ochronienia mnie przed złym światem obudziła we mnie ciekawość, jak jest naprawdę – mówi Magnus.
Na roku zerowym, gdy uczył się jeszcze polskiego, na planie swojej pierwszej etiudy spotkał dziesięciolatka z domu dziecka. Chciał się nim trochę zająć, odwiedzał go, zabierał do kina. Został przez jego kolegów napadnięty i okradziony. Wtedy się przestraszył. Może dlatego zaczął szukać tematów, w których próbował zrozumieć genezę zła.
Zrobił dokumentalną etiudę „Radek" o chłopaku, który handlował narkotykami, dwa razy siedział w więzieniu.
– Otarłem się o emocje, których dotąd nie znałem. Zastanawiałem się, czy my z Radkiem tak bardzo się różnimy? Przypadek sprawił, że wzrastaliśmy w innych światach. Ale przecież mogliśmy znaleźć w sobie podobne tęsknoty – mówi.
W następnych filmach znów szukał korzeni zła, chciał zrozumieć, dlaczego normalny człowiek może dopuścić się zbrodni. W „Echu" dwaj nastolatkowie, którzy zamordowali koleżankę, z pomocą policyjnego psychologa odtwarzali przebieg tego, co się stało. I musieli zmierzyć się z tragedią rodziny swojej ofiary. W „Bez śniegu" mężczyzna powiadamiał policję, że we własnym ogrodzie strzelił do dwóch intruzów. Von Horn opowiedział o tym, co tę tragedię poprzedziło.
Za swoje dokumenty reżyser zdobywał krakowskie Lajkoniki i nagrody na festiwalach międzynarodowych, ale miał też dwa scenariusze filmów fabularnych. „Obietnicę" – opowieść o licealistkach, które zabiły koleżankę – dał Annie Kazejak, sam zrealizował „Intruza".
Bohaterem jego filmu był młody chłopak, który właśnie wychodzi z poprawczaka. Wraca do rodzinnego miasteczka, chce zacząć wszystko od nowa. Ale ludzie pamiętają. John zabił koleżankę. Narasta w stosunku do niego agresja. Jednego dnia chłopak zostaje ciężko pobity przez dawnych kolegów. Czy jeden cios więcej nie sprawiłby, że i oni – mający swoje racje – też zostaliby mordercami?
– Interesuje mnie mrok, który w nas tkwi – mówił mi Magnus von Horn po premierze filmu. – Poznać to coś, co pewnie jest także we mnie. Zrozumieć, czy my, normalni ludzie, jesteśmy zdolni do straszliwych czynów. Spróbować się dowiedzieć, w jakich okolicznościach ten mrok się odzywa.
Dopiero w „Sweat" odbił się od tej tematyki. Spojrzał inaczej. Magnus von Horn żyje w Polsce od 15 lat. Mówi, że wciąż się jej uczy. Podobała mu się tu niezgoda ludzi na rzeczywistość, ich specyficzna „zadziorność", a przede wszystkim emocjonalność.
– Jak wracam do Szwecji, sam zaczynam się cenzurować. Jestem jakby trochę wycofany, mam emocjonalną blokadę. Tę samą, którą dostrzegam u swoich kolegów, w szwedzkiej telewizji, radiu. Bo nas od dzieciństwa uczono, żeby być cool. Teraz myślę, że czasem trzeba się na maksa wkurzyć, uzewnętrznić swoje uczucia.
W Polsce ludzie mówią wprost, co myślą, kłócą się, a potem i tak są kumplami. I czuję, że tutaj we mnie też trochę ta moja samokontrola puszcza.
Wszyscy to wiemy
W dzisiejszej Polsce wiele rzeczy go denerwuje, wiele lubi. Nie chce o tym mówić. „Przecież wszyscy to wiemy" – rzuca.
– Zresztą Polska to dla mnie nie tyle „kraj", co przede wszystkim dom, rodzina, dzieci i wspaniali ludzie, których tutaj spotkałem. Tu pracuję, tu uczę
w szkole filmowej, którą bardzo lubię. To są moje nowe korzenie – dodaje.
A jego producent i przyjaciel Mariusz Włodarski mówi: – Świetnie się rozumiemy, w wielu aspektach uzupełniamy się. Magnus jest superpracowitym, zdolnym człowiekiem i wierzę, że razem zrobimy jeszcze wiele filmów. Ale mam świadomość, że on dla swojego rozwoju musi też spróbować czegoś nowego. Więc choć mam nadzieję, że w Polsce zawsze będziemy robić filmy razem, myślę, że jego kariera będzie się rozwijała szerzej. Po Cannes już ma rozmowy ze studiami ze Stanów Zjednoczonych.
Czas koronawirusowego zamknięcia nie był łatwy, zwłaszcza że dokładnie w tym czasie przeprowadzali się z rodziną do nowego domu pod Warszawą.
– W grudniu sprzedaliśmy mieszkanie, przenieśliśmy się z żoną i dwójką dzieci do małego, wynajętego lokum. I tam zastał nas lockdown. Było ciężko, tym bardziej, że miałem wtedy dużo pracy, zamykaliśmy film i sprawy canneńskie. Pisałem szkic nowego scenariusza, realizowałem etiudę do składanki HBO, a moim biurkiem była deska do prasowania w łazience. Ale teraz już jesteśmy w naszym domu i jest cudownie – mówi von Horn.
Przygotowuje następne projekty. Pierwszy z nich jest rozwijany w Danii, Lava Film będzie zapewne producentem mniejszościowym lub wykonawczym, bo zdjęcia mają być kręcone w Polsce. Jest również superinteresujący projekt „Głód" o naturze, która bierze odwet na człowieku.
– Będziemy też prowadzić rozmowy z telewizjami na temat serialu – owego thrillera, którym początkowo miał być „Sweat" – dorzuca Włodarski.
Ale wszystko dziś jest przecież dość niepewne. Nawet data wejścia „Sweat" do kin. Twórcy filmu chcieliby go pokazać polskiej publiczności jesienią. Ale czy się uda? Dystrybutorzy są teraz ostrożni – w ich kosztach inwestycje w reklamę są tak duże, że nikt nie chce uruchomić promocji, którą trzeba by potem zatrzymać. Niczego nie da się planować, gdy wokół tak dużo niewiadomych. Czy i kiedy odbędzie się festiwal w Gdyni? Jak będą się otwierały multipleksy? Kiedy wrócą do kin widzowie? Czy jesienią epidemia wybuchnie z nową siłą?
Na te pytania nikt dzisiaj nie zna odpowiedzi. Kultura uruchamia się bardzo powoli i coraz bardziej za nią tęsknimy. A „Sweat" jest dziś jednym z tych filmów, na które czekamy.