Magnus von Horn. „Sweat”, Cannes i polska zadziorność

Wielki sukces reżysera Magnusa von Horna, Szweda tworzącego w Polsce: jego film „Sweat" zakwalifikował się do oficjalnego programu najważniejszego festiwalu świata. Festiwal się nie odbył, ale logo i prestiż mają znaczenie.

Publikacja: 10.07.2020 18:00

Magdalena Koleśnik w roli głównej w filmie „Sweat”

Magdalena Koleśnik w roli głównej w filmie „Sweat”

Foto: GUTEK FILM

Można sobie tylko wyobrazić, jak czuje się artysta, którego film dostał się do oficjalnego programu canneńskiego, a on nie może wejść po wyściełanych czerwonym dywanem schodach do Grand Théâtre Lumiere, wśród muzyki i tłumów wypełniających promenadę Croisette.

– Najpierw było szczęście: mamy canneńskie logo, tę złotą palemkę, która może teraz firmować „Sweat", więc jest świetnie – opowiada Magnus von Horn. – Potem,

w czasie targów, które odbywały się w czerwcu online, ludzie oglądali nasz film, czytałem recenzje. Ale to wszystko działo się w jakimś równoległym świecie. Nie mogłem w tym uczestniczyć i odczułem ogromną tęsknotę za kinem, w którym razem z siedzącymi obok obcymi ludźmi przeżywa się to, co dzieje się na ekranie. Tych emocji bardzo mi brakowało. Chciałem zobaczyć twarze widzów, którzy obejrzeli film. Bo atmosfera w sali kinowej nie kłamie.

– Z poprzednim naszym wspólnym filmem „Intruz" byliśmy w Cannes w sekcji towarzyszącej Quinzaine des Réalisateurs – dodaje producent Mariusz Włodarski

z Lava Film. – Po zakończonej projekcji ludzie klaskali na stojąco przez 10 minut. To jest coś, co cię emocjonalnie rozwala. Czujesz, że świat się przed tobą otwiera.

A potem zgasły światła. Ekipa została wyprowadzona innym niż wszyscy, bocznym wyjściem, na pustą ulicę. I my się teraz tak czujemy – jak na tej bocznej, pustej ulicy. Przedziwne uczucie. Nauczyliśmy się nowej komunikacji, naszą codziennością stały się zoomy, ale tęsknota zostaje.

Samotna wśród sztuczności

Organizatorzy festiwalu canneńskiego długo mieli nadzieję, że ich impreza się odbędzie. Jeśli nie w maju, to może w czerwcu. Ale francuski rząd przedłużył zakaz zgromadzeń. Pandemia nie zgasła, a dyrektor artystyczny Thierry Frémaux nigdy nie brał pod uwagę wersji online, bo Cannes to nie projekcje na komputerze, lecz spotkanie gwiazd, dziennikarzy, filmowych profesjonalistów.

Jednak zespół selekcyjny pracował. Jego członkowie obejrzeli w domach 1500 zgłoszonych filmów, dyskutując o nich w internecie. A Frémaux zdecydował się ogłosić oficjalny program roku 2020.

– Nie będzie podziału na konkurs, Certain Regard i pokazy pozakonkursowe – mówił. – Byłoby to w obecnej sytuacji śmieszne. Ale głęboko w sercu chcemy promować filmy, które obejrzeliśmy i pokochaliśmy.

Z całego świata przysłano nam wiele wspaniałych dzieł. Chcemy im pomóc dotrzeć do widzów. 3 czerwca podał oficjalną listę 56 filmów. Wśród nowych tytułów Wesa Andersona, Naomi Kawase, Steve'a McQueena czy Thomasa Vinterberga był i ten: „Sweat" Magnusa von Horna.

Pracowali nad tym filmem długo. Od pomysłu do zakończenia prac minęło pięć lat.

– W 2015 roku, po premierze „Intruza", który był moim fabularnym debiutem, pomyślałem, że teraz chciałbym zrobić film dynamiczny, kolorowy, bardzo współczesny – mówi mi Magnus von Horn. – Dużo czasu spędzałem na czacie, Facebooku i Instagramie, zacząłem śledzić nagrania motywatorek fitnessu. To był rodzaj reality show, w którym ta sama osoba jest i producentką, i gwiazdą. Jedna z obserwowanych przeze mnie dziewczyn pokazywała na swoim kanale 20 filmików, w których jej pies bawił się zabawką. Potem były inne banalne opowieści, a wreszcie usłyszałem jej bardzo ciekawy, emocjonalny monolog. Po czym znów wróciła do zabawy. Na początku myślałem, że to narcyzm. Wkurzała mnie, ale oglądałem dalej. I nagle zacząłem jej zazdrościć, że umie się podzielić z innymi życiem takim, jakie ma. Zwyczajnością, w której mieszają się dobre i złe chwile. Oczywiście jest w tym również sponsoring, kult ciała, siłownia, praca. Ale zastanawiałem się nad tym, co ona robi w swoim czasie offline, gdy przestaje nagrywać. Napisałem do niej, lecz nie odpowiedziała na maila. I chyba dobrze. Bo to miała być fantazja. Sylwia, bohaterka „Sweat", została zainspirowana przez wiele influencerek z Instagrama.

Początkowo miał to być thriller, potem jednak postać bohaterki okazała się na tyle interesująca, że Magnus von Horn zrezygnował z kina gatunkowego. Skupił się na Sylwii, starał się w jej świecie znaleźć uniwersalne relacje.

– Można mieć nawet bardzo negatywne zdanie na temat tak zwanych Kardashianek – twierdzi reżyser, mówiąc o kobietach zainspirowanych Amerykanką Kim Kardashian, modelką, biznesmenką, żoną rapera Kanye Westa. – Ale nie można tego zjawiska nie dostrzegać. Jeśli nie umiesz znaleźć w nim czegoś głębszego, jakiejś refleksji o współczesności, to znaczy, że nie potrafisz zrozumieć rzeczywistości.

„Sweat" stał się opowieścią o szukaniu prawdy w świecie pełnym sztuczności. I o samotności człowieka, którego na Instagramie obserwuje 600 tys. osób.

Temat rewelacyjny, a jednak nie było łatwo zebrać na ten projekt pieniądze. Od razu wsparł go Polski Instytut Sztuki Filmowej, po pewnym czasie również Instytut Szwedzki. Także Canal+ i łódzka Film Commision. To była połowa budżetu. W Szwecji ekipa dostała jeszcze dotację z funduszu regionalnego. Natomiast odmówiły pomocy trzy fundusze francuskie, producenci z Holandii, Eurimages.

– Zrodziła się w nas przekora. Postanowiliśmy zrobić film za minimalne pieniądze. Chcieliśmy udowodnić sobie i innym, że się nie mylimy – mówi Włodarski.Obcięli wiele kosztów, skrócili okres zdjęciowy do

21 dni. I na początku lutego 2020 roku producent zgłosił „Sweat" do Cannes. Do wszystkich sekcji. Z tej najważniej, oficjalnej, odpowiedź przyszła już po dwóch tygodniach. Film się podobał, znalazł się na tzw. krótkiej liście tytułów, które miały być ostatecznie brane pod uwagę. I zaraz potem rozlała się po Europie pandemia.

– Kiedy stało się jasne, że festiwal się nie odbędzie, przyszło do nas pytanie, czy nadal chcemy startować, czy czekamy rok. Straszny wybór. Nigdy nie wiadomo, jaka konkurencja potem się narodzi i czy w przyszłym roku ten „odgrzany" jednak tytuł będzie miał podobny odbiór – mówi Magnus von Horn.

Zagraniczne kontrakty

Kochamy ten film, wiele dla niego zrobiliśmy – dodaje Mariusz Włodarski. – Ale musimy iść dalej. Nie możemy czekać, mając nadzieję, że za rok znów trafimy na Croisette lub zaproszą nas na inny wielki festiwal. A wybór canneński to dla nas kolosalne wyróżnienie. Robimy filmy, żeby ludzie mogli się z nimi skonfrontować. Marka Cannes nam to umożliwi. Nie chodzi tylko o to, żeby przejść się po czerwonym dywanie. Chodzi o to, żeby pojawiły się recenzje, żeby ktoś zwrócił uwagę na polski film, żeby zaczęto o nim mówić.

I ten cel został osiągnięty. Recenzje są świetne.

„Spełniony i satysfakcjonujący dramat (...) »Sweat« potwierdza status Magnusa von Horna jako wschodzącego talentu. To z pewnością jeden z najciekawszych filmów dotykających zjawiska współczesnego celebryctwa. Z etykietką Cannes czy bez niej wydaje się mocnym graczem w festiwalowym obiegu, chociaż biorąc pod uwagę fakt, że główna bohaterka ożywa wtedy, gdy nagrywa wiadomości dla swoich 600 000 obserwujących, pojawienie się filmu w VOD również wydaje się naturalne" – pisze krytyk „Screen Daily", dodając też pochwały dla odtwórczyni głównej roli Magdaleny Koleśnik, aktorki stołecznego Teatru Powszechnego.

„Niezwykle przenikliwe studium samotności i intymności w erze Instagrama, psychologiczny portret influencerki. Von Horn nie osądza, obserwuje uważnie

i uczciwie wysiłki, by utrzymać wizerunek atrakcyjnej postaci medialnej. (...) »Sweat«, świetnie napisany przez von Horna, z bardzo subtelną rolą Koleśnik, stałby się zapewne na Croisette hitem" – stwierdza recenzent „Awards Daily", porównując nastrój niektórych scen do „Caché" Michaela Haneke, a ich „moralną dwuznaczność" do „Kwadratu" Rubena Östlunda.

A dystrybutorzy zagraniczni? Już dziś, po online'owych targach canneńskich, wyróżniony przez festiwal „Sweat" został kupiony do Wielkiej Brytanii, Norwegii, Belgii, Luksemburga, Hiszpanii, Holandii, na Węgry, do krajów nadbałtyckich, Australii, Nowej Zelandii. Kolejne rozmowy trwają.

Nie ma żadnych wątpliwości co do słuszności decyzji o pozostawieniu filmu w Cannes, polski dystrybutor filmu Jakub Duszyński z Gutek Film: – To była najlepsza możliwa decyzja. Bo jest Cannes i reszta świata. Do żadnych tytułów dystrybutorzy nie lgną tak, jak do tych namaszczonych przez Cannes. Już dzisiaj koledzy z wielu krajów mówili mi, że „Sweat" lśni w tym roku w programie oficjalnej selekcji. I nawet jeśli nie odbędzie pełnej rundy festiwalowej, to i tak znajdzie się na zagranicznych ekranach.

To też nie wszystko. Film w oficjalnym programie canneńskim to w świecie kina wielkie wyróżnienie.

A polscy filmowcy nie byli nigdy rozpieszczani przez Thierry'ego Frémaux, który od 2004 roku pełni tam funkcję dyrektora artystycznego. Wyjątkiem jest Paweł Pawlikowski, a i jego relacje z festiwalem mają swoją historię. Komisja selekcyjna nie poznała się na „Idzie", która potem dostała Oscara dla najlepszego filmu nieangielskojęzycznego i worek Europejskich Nagród Filmowych. Drugi raz Frémaux takiego błędu nie popełnił.

W 2018 roku w konkursie głównym znalazła się „Zimna wojna". Pawlikowski wyjechał z Lazurowego Wybrzeża z nagrodą za reżyserię, a w następnym roku zaproszono go do głównego jury.

Ale Paweł Pawlikowski to dzisiaj potęga. Jeden z mistrzów kina, przed którymi Cannes szeroko otwiera drzwi. Magnus von Horn należy do młodego pokolenia filmowców. I ma świetną pozycję. Cannes lubi „hołubić" zdolnych debiutantów, śledzić ich karierę i pasować na mistrzów. Gdy „Intruz" trafił do canneńskiej sekcji niezależnej „Quinzaine des Réalisateurs" – „Sweat" jest już w programie oficjalnym. Tak właśnie buduje się relacje z festiwalem.

– To marzenie każdego twórcy, by móc powiedzieć: „Miałem dwa filmy na Lazurowym Wybrzeżu. Teraz kręcę następny i radar canneński działa, organizatorzy sprawdzają, co robię". Byłoby świetnie, gdyby nasz Magnus stał się kolejnym Reygadasem czy Ceylanem – autorem, który idzie swoją canneńską ścieżką – mówi Jakub Duszyński.

I trzeba dodać: tworzy dobrą aurę wokół kina polskiego.

Wzrastali w innych światach

Nasz człowiek w Cannes" jest Szwedem. Urodził się w 1983 roku, wychował w zamożnej, prestiżowej miejscowości Kullavik, oddalonej o 20 kilometrów od Goeteborga. Jego ojciec jest emerytowanym biznesmenem, matka z wykształcenia inżynierem, ale 20 lat spędziła w domu, z dziećmi. Bo było ich trzech. Dziś jeden z braci mieszka w Sztokholmie, drugi w Lizbonie. A Magnus wybrał Polskę i studia w łódzkiej filmówce. Wiedział, że szkoła, w której studiowali Polański czy Kieślowski, jest bardzo dobra, przede wszystkim jednak ciągnęła go niewiadoma.

– Chciałem przeżyć przygodę – mówi. – Madryt, Londyn, Paryż były światem znanym. O Polsce wiedziałem niewiele. Niby była blisko, a tak naprawdę bardzo daleko. Nie miałem pojęcia, czego się po niej spodziewać. Postanowiłem pojechać do Łodzi, nauczyć się języka, poznać zupełnie inną kulturę.

W 2005 roku wylądował na lotnisku w Warszawie i przesiadł się do autobusu jadącego do Łodzi. Po studiach, gdy miliony młodych Polaków wyjeżdżały

z kraju, zdecydował się zostać nad Wisłą. Mówi po polsku – płynnie, choć wciąż z akcentem. Jego żona jest Polką, dzieci mają podwójne obywatelstwo – polskie i szwedzkie.

– Dojrzewałem w społeczeństwie kochającym poprawność, gdzie wszystko, co brudne i niebezpieczne, ukrywa się bardzo głęboko. W pewnej chwili narosło we mnie przeświadczenie, że żyję pod kloszem. Ta chęć ochronienia mnie przed złym światem obudziła we mnie ciekawość, jak jest naprawdę – mówi Magnus.

Na roku zerowym, gdy uczył się jeszcze polskiego, na planie swojej pierwszej etiudy spotkał dziesięciolatka z domu dziecka. Chciał się nim trochę zająć, odwiedzał go, zabierał do kina. Został przez jego kolegów napadnięty i okradziony. Wtedy się przestraszył. Może dlatego zaczął szukać tematów, w których próbował zrozumieć genezę zła.

Zrobił dokumentalną etiudę „Radek" o chłopaku, który handlował narkotykami, dwa razy siedział w więzieniu.

– Otarłem się o emocje, których dotąd nie znałem. Zastanawiałem się, czy my z Radkiem tak bardzo się różnimy? Przypadek sprawił, że wzrastaliśmy w innych światach. Ale przecież mogliśmy znaleźć w sobie podobne tęsknoty – mówi.

W następnych filmach znów szukał korzeni zła, chciał zrozumieć, dlaczego normalny człowiek może dopuścić się zbrodni. W „Echu" dwaj nastolatkowie, którzy zamordowali koleżankę, z pomocą policyjnego psychologa odtwarzali przebieg tego, co się stało. I musieli zmierzyć się z tragedią rodziny swojej ofiary. W „Bez śniegu" mężczyzna powiadamiał policję, że we własnym ogrodzie strzelił do dwóch intruzów. Von Horn opowiedział o tym, co tę tragedię poprzedziło.

Za swoje dokumenty reżyser zdobywał krakowskie Lajkoniki i nagrody na festiwalach międzynarodowych, ale miał też dwa scenariusze filmów fabularnych. „Obietnicę" – opowieść o licealistkach, które zabiły koleżankę – dał Annie Kazejak, sam zrealizował „Intruza".

Bohaterem jego filmu był młody chłopak, który właśnie wychodzi z poprawczaka. Wraca do rodzinnego miasteczka, chce zacząć wszystko od nowa. Ale ludzie pamiętają. John zabił koleżankę. Narasta w stosunku do niego agresja. Jednego dnia chłopak zostaje ciężko pobity przez dawnych kolegów. Czy jeden cios więcej nie sprawiłby, że i oni – mający swoje racje – też zostaliby mordercami?

– Interesuje mnie mrok, który w nas tkwi – mówił mi Magnus von Horn po premierze filmu. – Poznać to coś, co pewnie jest także we mnie. Zrozumieć, czy my, normalni ludzie, jesteśmy zdolni do straszliwych czynów. Spróbować się dowiedzieć, w jakich okolicznościach ten mrok się odzywa.

Dopiero w „Sweat" odbił się od tej tematyki. Spojrzał inaczej. Magnus von Horn żyje w Polsce od 15 lat. Mówi, że wciąż się jej uczy. Podobała mu się tu niezgoda ludzi na rzeczywistość, ich specyficzna „zadziorność", a przede wszystkim emocjonalność.

– Jak wracam do Szwecji, sam zaczynam się cenzurować. Jestem jakby trochę wycofany, mam emocjonalną blokadę. Tę samą, którą dostrzegam u swoich kolegów, w szwedzkiej telewizji, radiu. Bo nas od dzieciństwa uczono, żeby być cool. Teraz myślę, że czasem trzeba się na maksa wkurzyć, uzewnętrznić swoje uczucia.

W Polsce ludzie mówią wprost, co myślą, kłócą się, a potem i tak są kumplami. I czuję, że tutaj we mnie też trochę ta moja samokontrola puszcza.

Wszyscy to wiemy

W dzisiejszej Polsce wiele rzeczy go denerwuje, wiele lubi. Nie chce o tym mówić. „Przecież wszyscy to wiemy" – rzuca.

– Zresztą Polska to dla mnie nie tyle „kraj", co przede wszystkim dom, rodzina, dzieci i wspaniali ludzie, których tutaj spotkałem. Tu pracuję, tu uczę

w szkole filmowej, którą bardzo lubię. To są moje nowe korzenie – dodaje.

A jego producent i przyjaciel Mariusz Włodarski mówi: – Świetnie się rozumiemy, w wielu aspektach uzupełniamy się. Magnus jest superpracowitym, zdolnym człowiekiem i wierzę, że razem zrobimy jeszcze wiele filmów. Ale mam świadomość, że on dla swojego rozwoju musi też spróbować czegoś nowego. Więc choć mam nadzieję, że w Polsce zawsze będziemy robić filmy razem, myślę, że jego kariera będzie się rozwijała szerzej. Po Cannes już ma rozmowy ze studiami ze Stanów Zjednoczonych.

Czas koronawirusowego zamknięcia nie był łatwy, zwłaszcza że dokładnie w tym czasie przeprowadzali się z rodziną do nowego domu pod Warszawą.

– W grudniu sprzedaliśmy mieszkanie, przenieśliśmy się z żoną i dwójką dzieci do małego, wynajętego lokum. I tam zastał nas lockdown. Było ciężko, tym bardziej, że miałem wtedy dużo pracy, zamykaliśmy film i sprawy canneńskie. Pisałem szkic nowego scenariusza, realizowałem etiudę do składanki HBO, a moim biurkiem była deska do prasowania w łazience. Ale teraz już jesteśmy w naszym domu i jest cudownie – mówi von Horn.

Przygotowuje następne projekty. Pierwszy z nich jest rozwijany w Danii, Lava Film będzie zapewne producentem mniejszościowym lub wykonawczym, bo zdjęcia mają być kręcone w Polsce. Jest również superinteresujący projekt „Głód" o naturze, która bierze odwet na człowieku.

– Będziemy też prowadzić rozmowy z telewizjami na temat serialu – owego thrillera, którym początkowo miał być „Sweat" – dorzuca Włodarski.

Ale wszystko dziś jest przecież dość niepewne. Nawet data wejścia „Sweat" do kin. Twórcy filmu chcieliby go pokazać polskiej publiczności jesienią. Ale czy się uda? Dystrybutorzy są teraz ostrożni – w ich kosztach inwestycje w reklamę są tak duże, że nikt nie chce uruchomić promocji, którą trzeba by potem zatrzymać. Niczego nie da się planować, gdy wokół tak dużo niewiadomych. Czy i kiedy odbędzie się festiwal w Gdyni? Jak będą się otwierały multipleksy? Kiedy wrócą do kin widzowie? Czy jesienią epidemia wybuchnie z nową siłą?

Na te pytania nikt dzisiaj nie zna odpowiedzi. Kultura uruchamia się bardzo powoli i coraz bardziej za nią tęsknimy. A „Sweat" jest dziś jednym z tych filmów, na które czekamy. 

Można sobie tylko wyobrazić, jak czuje się artysta, którego film dostał się do oficjalnego programu canneńskiego, a on nie może wejść po wyściełanych czerwonym dywanem schodach do Grand Théâtre Lumiere, wśród muzyki i tłumów wypełniających promenadę Croisette.

– Najpierw było szczęście: mamy canneńskie logo, tę złotą palemkę, która może teraz firmować „Sweat", więc jest świetnie – opowiada Magnus von Horn. – Potem,

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich