Z odwagą i z różańcem

Józefa Broda z Jędrzejewskich. Odnawiamy dzisiaj pamięć o kobietach stulecia, o „siłaczkach" i społeczniczkach, bohaterkach powstań i uczonych. Mało kto jednak pamięta o heroizmie takich kobiet jak babcia Józefa.

Publikacja: 24.07.2020 18:00

Z odwagą i z różańcem

Foto: archiwum prywatne

Urodziła się 10 listopada 1888 roku we wsi Błonie koło Lubienia, na Kujawach. Kilku lat później Józef i Domicella z Kaniewskich, jej rodzice, zakupili spore gospodarstwo w Śmiłowicach. Odtąd aż po dzień dzisiejszy Śmiłowice, stara, królewska wieś, pamiętająca jeszcze czasy urodzonego w niedalekim Kowalu Kazimierza Wielkiego, stanowią gniazdo rodzinne Jędrzejewskich.

Władysław Grabski w „Historii Towarzystwa Rolniczego" opowiada, że w połowie XIX wieku gospodarz Lewandowski w Śmiłowicach posiadał 21 mórg gruntów ornych, stosował trójpolówkę, uprawiał dwie morgi koniczyny i morgę buraków pastewnych, a także hodował cztery krowy i dwa woły. Może to od Lewandowskiego pradziadek Józef zakupił gospodarstwo?

Dzisiaj gdzieś w połowie drogi między śmiłowickim kościołem a cmentarzem wznosi się trochę podobny do toskańskich dom Jędrzejewskich, a w głębi dawnego podwórza – imponujący, przeszklony kompleks biur i pomieszczeń do sortowania i przechowywania owoców: jabłek, gruszek, śliw.




Michał

Józefa wyrosła na wysoką, ładną dziewczynę o wyrazistych rysach. A ponieważ w domu Jędrzejewskich panowało zdecydowanie „przeludnienie", szybko, bo już w 1906 roku, ledwie 18-letnia, została wydana za 33-letniego wdowca z pobliskich Bogusławic – Michała Bazelę. W tej samej „Historii..." Grabski stawia Kujawy, w tym powiat kowalski, do którego Bogusławice należały, jako wzorcowe dla całej XIX-wiecznej gospodarki rolnej w Królestwie, a w tabelach na stronicach 600 i 618 pierwszego tomu pokazuje, że majątek bogusławicki dysponował najlepszymi glebami – czarnoziemem i rędzinami. Dane te prawdopodobnie można rozciągnąć także na grunty włościańskie.

Dochody z gospodarowania na takiej wsi były spore, ale praca ciężka. Józefa harowała od rana do nocy nie tylko w obejściu, lecz także w polu, przy żniwach czy wykopkach. I tak będzie w całym jej 83-letnim życiu. Będzie musiała również ogarnąć piątkę dzieci Michała, teraz przecież także jej dzieci. Mimo troskliwej opieki troje z tej gromadki umrze. Ich los podzieli także troje z czworga dzieci Michała i Józefy o królewskich imionach – Barbara, Salomea i Kazimierz. Na domiar złego w 1917 roku, po zaledwie 11 latach małżeństwa, odejdzie z tego świata Michał. W dżdżysty, listopadowy dzień, odwożąc buraki na stację kolejową do Czerniewic, przeziębi się i umrze na zapalenie płuc.

Ile zgonów oglądała ta młoda, jeszcze nawet nie 30-letnia, kobieta (dołączmy do tego grona zmarłych matkę Michała, którą także pochowała)? Z jaką odwagą, zawsze z różańcem w dłoni, dźwigała swój los? Jak oczywista była dla niej nauka Ośmiu Błogosławieństw, które jeszcze w późnej starości potrafiła bezbłędnie wyrecytować, próbując nauczyć ich swoje wnuki?

Jan

I tak Józefa została sama z jedynym ocalałym synem Zygmuntem, który we wczesnym dzieciństwie również otarł się o śmierć. Ciężko zachorował na hiszpankę, zbierającą w latach pierwszej wojny światowej obfite, śmiertelne żniwo. Jakiś lekarz wojskowy kazał Józefie napoić dziecko spirytusem, opatulić w pierzynę i czekać. I Zygmunt przeżył.

Po śmierci Michała Józefa wraz z ośmioletnim synkiem, trochę zmuszona przez niedobry los, o którym jeszcze wspomnę, przeniosła się do gospodarstwa rodziców, do Śmiłowic, gdzie po jakimś czasie odnalazł ją zdecydowany i twardy Jan. Warto poznać także jego historię. Jan nosił długie buty i surdut, palił skręty z machorki i lekko utykał na prawą nogę. 27 września 1906 roku ożenił się w pobliskich, choć już na Mazowszu, Budach Kozickich z 20-letnią Katarzyną Lewandowską. Katarzyna powiła mu sześcioro dzieci: Józefa, Stanisława, Stanisławę, Czesława, Kazimierza i chłopczyka, którego imienia nie znamy. Przy jego narodzinach, 1 marca 1921 roku o godzinie dziewiątej wieczorem, w wieku zaledwie 35 lat, dokończyła żywota Katarzyna. Trzy dni później Jan pochował żonę na gostynińskim cmentarzu. Otoczył grób metalowym ogrodzeniem i na ciężkim, polnym kamieniu ustawił metalowy krzyż. Był to widomy znak jego miłości do młodej małżonki i żalu po niej. Niestety, niemieccy barbarzyńcy podczas wojny wyrwali i zabrali ogrodzenie.

Co tu dużo mówić, życie Jana, młodego jeszcze, 40-letniego gospodarza, zaczęło teraz układać się w prawdziwy dramat: niepewne, powojenne czasy, śmierć kochanej żony, sześcioro jeszcze nieodchowanych dzieci, w tym niemowlę. W pośpiechu zaczął więc szukać pocieszenia dla siebie i opiekunki dla swojej gromadki. Szukała też rodzina. I tak siostra Ludwika opowiedziała mu, że niedawno z Bogusławic wyprowadziła się młoda wdowa z jednym dzieckiem. Wyprowadziła się, bo w konkury zaczął uderzać do niej pasierb, który objął gospodarstwo po zmarłym ojcu. Chodzi, oczywiście, o naszą Józefę.

Jan wyruszył więc na Śmiłowice. Wyruszył bryką zaprzężoną w dwa dorodne ogiery (takim pojazdem wtedy imponowano). Od razu spodobała mu się ładna i pracowita wdowa. Co z tego, kiedy ją z kolei przerażało przyjście do domu, gdzie musiałaby opiekować się szóstką dzieci, a przede wszystkim niemowlakiem, przy którego narodzinach umarła Katarzyna. Nie dziwmy się temu zbytnio – pamiętamy o jej ciężkim, bogusławickim losie. Nie przyjmowała więc zalotów Jana. Ten jednak był nie tylko twardy, ale też cierpliwy i zaradny. Niemowlę przekazał w opiekę jednej z trzech sióstr Katarzyny, która, jak potrafiła, zajmowała się słabującym dzieciątkiem.

Pewnej nocy do izby, w której spała, ktoś gwałtowne zapukał. Piastunka zerwała się, pobiegła do kołyski, by zobaczyć, że niemowlę wydaje ostatnie tchnienie i umiera. Mówią, że to Katarzyna przyszła po dziecko, którego nikt nie chciał.

Faktem jest, że Józefa, niedługo po tym wydarzeniu, jeszcze w 1921 roku, wyszła za Jana. Ślub odbył się w Śmiłowicach i wkrótce, wraz z małym Zygmuntem, po trzech latach spędzonych u rodziców, znalazła się w Budach Kozickich. Może chciała pocieszyć zasmuconego ojca dzieciątka? A może naszły jej wrażliwą duszę wyrzuty sumienia?

Dom, praca

Sytuacja była trudna: jej – Józefy dziecko do wyżywienia, jego – Jana pięcioro... Były więc dzieci „moje", „twoje". I powoli będą przychodzić na świat „nasze": Tadeusz, Irena i Genowefa. Gdzieś w 1926 roku Jan rozpoczął kosztowną przebudowę domu. Dwie kuchnie, dwa pokoje... W kuchni na poczesnym miejscu stanął piec do pieczenia chleba. Pieczenie odbywało się zawsze w sobotę. I nikt, kto w sobotnie popołudnie nie jadł kawałka chleba z wyrabianym w domu masłem, nie zna jego niepowtarzalnego smaku. A tak naprawdę nie wie, co to jest chleb, jak pachnie, jak smakuje i z czym się go je. I jak smakuje świeżo upieczony z położoną na nim grubo jajecznicą na wyzbieranym do połowy kartoflisku. Pajdę chleba można było polać także śmietaną lub wodą i posypać cukrem. To był najlepszy deser (oczywiście ten polany śmietaną, z wodą już tak nie smakował).

Do drugiej kuchni zimą wpuszczano drób, żeby nie marzł w zimnym kurniku. Ech, ekolodzy... Od południa był pokój, w którym na północnej ścianie stało łóżko Józefy i Jana. To przy tym łóżku, gdy Józefa położyła się spać, dzieciaki – do czasu pierwszej komunii świętej – klękały i głośno odmawiały pacierz. Nad łóżkiem wisiały dwa obrazy: Jezusa w cierniowej koronie i Matki Bożej Bolesnej. Obie córki Józefy wspominały, że przerażały je umęczone twarze Jezusa i Maryi i gdy tylko mogły, odwracały od nich wzrok. Ona sama odnajdywała chyba w tych wizerunkach prawdę o swoim losie.

Wstawało się tuż po piątej. Poranny udój krów, przygotowanie kan z mlekiem, wypuszczenie drobiu na podwórze, przygotowanie karmy i nakarmienie koni i świnek, wyprowadzenie krów na łąki... Dopiero potem można było pomodlić się i zjeść śniadanie.

Niemal wszystkie prace: żniwa, wykopki, wykonywano ręcznie. Żniwa rozpoczynano zwykle w środę lub sobotę przed odpustem świętego Jakuba. Gospodarz wychodził w pole, zrywał kłos, rozcierał go i wyczuwał, czy już dojrzał, czy można zaczynać... Ten pierwszy dzień żniw przeżywało się zawsze w podnieceniu, wyglądając przy tym, czy sąsiedzi również już wyszli w pole czy nie... Pierwsze bąble, które pojawiały się na dłoniach przy wiązaniu snopów, Józefa smarowała miodem. Pomagało.

Związane snopy składano w mendle. Najgorzej było, gdy przychodziły w tym czasie deszcze i snopy „zamiękły". Gdy już były wystarczająco suche, rozpoczynała się zwózka. Jeden silny mężczyzna wrzucał je specjalnymi, dłuższymi widłami na wóz, a ktoś inny je tam układał, co było wcale niełatwą sztuką. Potem zasiadano na wysoko obłożonym snopami wozie i z radością zajeżdżano do stodoły. Niemałym wstydem było, gdy nie udało się ułożyć ich równo lub gdy ich część zsunęła się na drogę.

Gdy nie wystarczało miejsca w stodole, ustawiano duże stogi. Pracę tę organizowano zwykle w „dwa wozy", żeby nie było zbyt dużych przestojów, a snopy układał ktoś wyspecjalizowany w tej czynności. Śmiano się z niego, gdy wyszedł mu „krzywy stóg".

Grunty były niezłe, więc uprawiano również pszenicę i buraki, wymagające „cięższej ziemi". Ze szczególnym trudem łączyło się wyrywanie buraków. Czynność tę wykonywano jakimś radłem, potem buraki zrzucano na niewielkie pryzmy. Widzę do dziś, jak w zimny, dżdżysty listopadowy dzień Józefa siedzi przy takiej pryzmie, oczyszcza każdy burak i składa do wielkiego kosza.

Hodowano sporo bydła, świń, kury i kaczki. Prace przy nich nazywało się oprzętem. Szło się więc „w pole" lub „do oprzętu". A właściwie nie „lub" – po przyjściu z pola, w południe, a tym bardziej jeszcze wieczorem trzeba było „pooprzątać". Sprowadzano więc krowy z łąk, Józefa doiła je, wcześniej przygotowawszy karmę dla krów, świń i drobiu. I dopiero po tym wszystkim można było przyjść do domu, umyć się, przebrać i zjeść kolację, złożoną z kubka świeżo „wydojonego mleka" i kilku kromek chleba z dżemem lub marmoladą.

Świętowanie

Święto zaczynało się wtedy, gdy listonosz przynosił „gazetę". Józefa zawsze dbała o to, aby w domu było jakieś czasopismo. Przed wojną prenumerowała więc „Orędownik", jak informował sam wydawca – „ilustrowane pismo narodowe i katolickie". Niewątpliwie dziennik miał charakter „narodowy", ale niezbyt religijny. Znacznie więcej było w nim wiadomości sensacyjnych. Józefa zaczęła więc prenumerować „Rycerza Niepokalanej" ojca Maksymiliana.

Gospodarze tamtych stron byli „ludowcami". Chyba w 1937 roku, w okresie największego wrzenia w Gostynińskiem, policja przeprowadziła w domu Jana i Józefy rewizję, ale nie miało to żadnych konsekwencji – prawdopodobnie nic nie znaleziono. Na Zielone Świątki i na jego imieniny (zwykle obie te uroczystości łączono) zjeżdżała na Budy rodzina ze Śmiłowic – Józef i Domicella z synami Januszem i Wojciechem. Jan zakupywał zawsze na tę uroczystość antałek piwa i przy tym piwie dyskutowano o polityce, o wsi, o Witosie... Wojciech stawał jakby w opozycji, podkreślając: „A ja to mam mieczyki". Co znaczyło, że był członkiem Stronnictwa Narodowego i nie po drodze mu z lewicującymi ludowcami. W południe jednak cała rodzina zgodnie wyruszała na sumę. Po jednej z takich zielonoświątkowych mszy Józefa ze wzburzeniem opowiadała, że miejscowy wikary podczas zbierania tacy pominął całą rodzinę, w jego przekonaniu za bardzo „ludowcową". A takie pominięcie było niemałym despektem.

Żydzi, wojna

Gostynin, jak zresztą całe Mazowsze, zamieszkiwało sporo Żydów. Obie społeczności żyły obok siebie, ani nie wchodząc sobie w drogę, ani nie interesując się zbytnio sobą. Nie było więc zatargów, napięć, haseł w rodzaju: „nie kupuj u Żyda!". Jeśli jakieś napięcia były, to raczej po stronie żydowskiej między „bundowcami" a członkami ruchów o tendencjach komunizujących. W 1920 roku „żydowska młodzież – wspominał bogaty gostyniński Żyd Isachr Motyl – w większości nie chciała wstępować do polskiej armii, nie chcieli walczyć przeciwko Armii Czerwonej. Wielu z nich wierzyło, że Lenin i Trocki przyniesie wyzwolenie". Córki Józefy zapamiętały, że gdy w niedzielę szły na dziesiątą do kościoła, na Zamkowej słychać było wzmożone „trajkotanie" maszyn do szycia. W ich przekonaniu to żydowscy „sąsiedzi" dawali wyrazisty znak, jaki mają stosunek do chrześcijańskich świąt. A pomyśleć, że jeszcze w XVIII wieku w zaleceniach wizytacyjnych parafii Gostynin zwracano uwagę, by pilnować, czy miejscowi Żydzi powstrzymują się od pracy w niedzielę.

Dla dość ubogich rodzin chłopskich szycie ubrań u Żydów z rynku i z prowadzącej do kościoła ulicy Zamkowej, też zresztą biednych, czy handlowanie z nimi było opłacalne i Józefa chętnie z tego korzystała. U Żydówki Ciarkowej córki Józefy kupowały kolorową bibułkę na ozdoby choinkowe. „Ubierano się" z kolei u krawcowej Jabłońskiej. Obie córki musiały być zawsze wystrojone tak samo. Więc kiedyś Józefa zamówiła u Jabłońskiej dwa takie same palta z „budkowym" kołnierzem, a innym znów razem sukienki, w których występowały na kolejnych weselach swojego starszego rodzeństwa.

15 września 1939 roku na Budy Kozickie przyszły wojska niemieckie. W gospodarstwie Józefy żołnierze z jakichś oddziałów Wehrmachtu rozebrali niedawno postawiony, prosty – a jakże – stóg, słomę rozpostarli na ziemi i tak spędzili noc. Wieczorem zażądali świeżego mleka, rano umyli się przy studni i poszli dalej. Z tego najścia zapamiętano przede wszystkim to, że mieli metalowe pojemniki, a w nich piękne szczoteczki do higieny osobistej. I że zachowywali się przyzwoicie. Choć stogu już nie złożyli i trzeba było tę pracę wykonać samemu.

Życie, mimo wojny, zdawało się toczyć normalnie. Trwały prace polowe, do kościoła chodzono już jednak raczej do pobliskiego Solca. Ale w październiku czy listopadzie 1939 roku Żyd Ejcyk, krawiec z rynku, zostawił na przechowanie u Józefy całą skrzynię skrojonych już materiałów na ubrania. „Gdyby coś się stało...". 1 grudnia 1939 roku w pobliskiej Wólce Łąckiej zostali zamordowani przez „sąsiadów" – miejscowych niemieckich kolonistów: poseł ludowiec, burmistrz Gostynina, dyrektor szkoły, komendant policji, trzej kupcy żydowscy, trzej młodzi wikariusze, którzy ofiarowali się za swojego chorego proboszcza, i jeszcze 21 innych miejscowych działaczy. Zaczęło się.

Wysiedlenie

W 1940 roku zaczęły krążyć wieści o wysiedleniu. Ta zbrodnicza akcja niemieckich najeźdźców, wciąż mało zbadana i opisana, polegała na tym, że do bogatszych polskich wsi sprowadzano niemieckich rolników, oddając im w posiadanie polskie gospodarstwa, a wyrzucanych bezwzględnie i ograbionych niemal z wszystkich dotychczasowych właścicieli wysyłano bądź do Generalnej Guberni, bądź do pracy w głębi Rzeszy.

Wysiedlanie mieszkańców Bud Kozickich miało miejsce w lipcu 1940 roku. Data została dobrana perfidnie – gospodarze musieli pozostawić na polach niezżęte zboże, niezebrane ziemniaki, buraki. Jan został o wysiedleniu ostrzeżony przez Niemca nazwiskiem Lichman, którzy przekazał mu, że akcja będzie miała miejsce w środę 17 lipca. 16 lipca, przed południem, zdążył jeszcze sprzedać konia, po czym wraz z żoną i obu dziewczętami, wozem załadowanym pierzynami, poduszkami, bielizną i skrzynią krawca Ejcyka wyruszył na wojenną tułaczkę. Nie zabrali dokumentów własności, świadectw szkolnych, zdjęć... Może wierzyli w rychły powrót? Może myśleli, że znani z kultury Niemcy uszanują schedę swoich poprzedników?

W środę jednak wysiedlenia nie było, akcja została przeprowadzona dopiero w sobotę, 20 lipca 1940 roku. Do gospodarstwa Józefy i Jana wprowadzili się „Wolga-Deutsche". Każdy z nowych właścicieli miał ponoć zawieszoną na piersiach drewnianą tabliczkę z numerem domu i gospodarstwa, które teraz stawało się jego własnością. Niektóre, mniejsze zagrody likwidowano, łącząc je z większymi, sąsiednimi, a skromne domostwa pozostawiano dla Polaków, pracujących „u Niemca". Część rodzin została przesiedlona do tzw. protektoratu, na Lubelszczyznę, resztą skazano na tułaczkę.

Brodowie zatrzymali się krótko u Wojciecha Jędrzejewskiego w Rakutowie, gdzie pomagali w gospodarstwie czy przy grabieniu siana na Rakutówku. Potem wyruszyli dalej, na Nową Wolę, stamtąd na Błonie, na Nagodów, na Ziejkę... Dla Józefy była to droga niekończącej się tułaczki, biedy i niewiedzy co do przyszłości. Każdego wieczora błagała tylko Matuchnę Skępską o ocalenie dzieci. Nikomu z nich nic się nie stało. Wszyscy po wojnie wrócili do domu.

W PRL-u

Zaczął się czas porządkowania okradzionego z wszystkiego z wyjątkiem firan na oknach domu, ogarniania gospodarstwa, pól. Sporym problemem byli sowieccy maruderzy. Często przychodzili ot tak... Dziewczyny chowało się przed nimi do „ostatniego pokoju". A oni zdejmowali buty, ściągali onuce, ścielili pałatki na podłodze i kładli się spać.

Czasem dochodziło do zabawnych qui pro quo. Któregoś dnia taki sołdat zbudził się, biegał po całym domu i wołał: „Pieścionki, pieścionki...". Wszyscy myśleli, że chodzi o „pierścionki". Józefa tłumaczyła mu, że w tym domu nie ma pierścionków i nigdy nie było. Okazało się, że tamtemu chodziło o onuce, które gospodyni umościła w pobliżu kuchni, żeby wyschły.

Tak rozpoczęły się w życiu Józefy lata PRL-u... Dużo by pisać o zamianie tamtego gospodarza w chłopa czy kułaka, o obowiązkowych dostawach, o trudzie dorabiania się. Zakończę jednak opowiastką o „Za i Przeciw". Do 1952 roku co tydzień listonosz przynosił jeszcze „Rycerza Niepokalanej". Gdy komuna „Rycerza" zlikwidowała, wybór Józefy padł na poznański „Przewodnik Katolicki" i całe lata to pismo otrzymywała, czytała od deski do deski, a potem przekazywała dalej, żeby i inni czytali. Po kilku latach listonosz oznajmił jej jednak, że nie można już prenumerować „Przewodnika", trzeba wybrać jakiś inny tytuł. I zaproponował kolaboranckie „Za i Przeciw". Okładka promocyjnego numeru spodobała się, więc teraz to pismo zaczęło gościć w jej domu. Po roku jednak powiedziała do listonosza: „To nie jest dobra gazeta", i zrezygnowała z prenumeraty.

Tamtych ludzi nie trzeba było pouczać, kto jest „za", a kto jest „przeciw". I „za" czym być się powinno oraz „przeciw" czemu... Odnawiamy dzisiaj pamięć o kobietach stulecia, o „siłaczkach" i społeczniczkach, bohaterkach powstań i uczonych. Mało kto jednak pamięta o heroizmie takich kobiet jak Józefa. 

Korzystałem z sagi rodzinnej: H. Seweryniak, L. Seweryniak, „Mamunia", Płocki Instytut Wydawniczy, Płock 2014

Urodziła się 10 listopada 1888 roku we wsi Błonie koło Lubienia, na Kujawach. Kilku lat później Józef i Domicella z Kaniewskich, jej rodzice, zakupili spore gospodarstwo w Śmiłowicach. Odtąd aż po dzień dzisiejszy Śmiłowice, stara, królewska wieś, pamiętająca jeszcze czasy urodzonego w niedalekim Kowalu Kazimierza Wielkiego, stanowią gniazdo rodzinne Jędrzejewskich.

Władysław Grabski w „Historii Towarzystwa Rolniczego" opowiada, że w połowie XIX wieku gospodarz Lewandowski w Śmiłowicach posiadał 21 mórg gruntów ornych, stosował trójpolówkę, uprawiał dwie morgi koniczyny i morgę buraków pastewnych, a także hodował cztery krowy i dwa woły. Może to od Lewandowskiego pradziadek Józef zakupił gospodarstwo?

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich