Dochody z gospodarowania na takiej wsi były spore, ale praca ciężka. Józefa harowała od rana do nocy nie tylko w obejściu, lecz także w polu, przy żniwach czy wykopkach. I tak będzie w całym jej 83-letnim życiu. Będzie musiała również ogarnąć piątkę dzieci Michała, teraz przecież także jej dzieci. Mimo troskliwej opieki troje z tej gromadki umrze. Ich los podzieli także troje z czworga dzieci Michała i Józefy o królewskich imionach – Barbara, Salomea i Kazimierz. Na domiar złego w 1917 roku, po zaledwie 11 latach małżeństwa, odejdzie z tego świata Michał. W dżdżysty, listopadowy dzień, odwożąc buraki na stację kolejową do Czerniewic, przeziębi się i umrze na zapalenie płuc.
Ile zgonów oglądała ta młoda, jeszcze nawet nie 30-letnia, kobieta (dołączmy do tego grona zmarłych matkę Michała, którą także pochowała)? Z jaką odwagą, zawsze z różańcem w dłoni, dźwigała swój los? Jak oczywista była dla niej nauka Ośmiu Błogosławieństw, które jeszcze w późnej starości potrafiła bezbłędnie wyrecytować, próbując nauczyć ich swoje wnuki?
Jan
I tak Józefa została sama z jedynym ocalałym synem Zygmuntem, który we wczesnym dzieciństwie również otarł się o śmierć. Ciężko zachorował na hiszpankę, zbierającą w latach pierwszej wojny światowej obfite, śmiertelne żniwo. Jakiś lekarz wojskowy kazał Józefie napoić dziecko spirytusem, opatulić w pierzynę i czekać. I Zygmunt przeżył.
Po śmierci Michała Józefa wraz z ośmioletnim synkiem, trochę zmuszona przez niedobry los, o którym jeszcze wspomnę, przeniosła się do gospodarstwa rodziców, do Śmiłowic, gdzie po jakimś czasie odnalazł ją zdecydowany i twardy Jan. Warto poznać także jego historię. Jan nosił długie buty i surdut, palił skręty z machorki i lekko utykał na prawą nogę. 27 września 1906 roku ożenił się w pobliskich, choć już na Mazowszu, Budach Kozickich z 20-letnią Katarzyną Lewandowską. Katarzyna powiła mu sześcioro dzieci: Józefa, Stanisława, Stanisławę, Czesława, Kazimierza i chłopczyka, którego imienia nie znamy. Przy jego narodzinach, 1 marca 1921 roku o godzinie dziewiątej wieczorem, w wieku zaledwie 35 lat, dokończyła żywota Katarzyna. Trzy dni później Jan pochował żonę na gostynińskim cmentarzu. Otoczył grób metalowym ogrodzeniem i na ciężkim, polnym kamieniu ustawił metalowy krzyż. Był to widomy znak jego miłości do młodej małżonki i żalu po niej. Niestety, niemieccy barbarzyńcy podczas wojny wyrwali i zabrali ogrodzenie.
Co tu dużo mówić, życie Jana, młodego jeszcze, 40-letniego gospodarza, zaczęło teraz układać się w prawdziwy dramat: niepewne, powojenne czasy, śmierć kochanej żony, sześcioro jeszcze nieodchowanych dzieci, w tym niemowlę. W pośpiechu zaczął więc szukać pocieszenia dla siebie i opiekunki dla swojej gromadki. Szukała też rodzina. I tak siostra Ludwika opowiedziała mu, że niedawno z Bogusławic wyprowadziła się młoda wdowa z jednym dzieckiem. Wyprowadziła się, bo w konkury zaczął uderzać do niej pasierb, który objął gospodarstwo po zmarłym ojcu. Chodzi, oczywiście, o naszą Józefę.
Jan wyruszył więc na Śmiłowice. Wyruszył bryką zaprzężoną w dwa dorodne ogiery (takim pojazdem wtedy imponowano). Od razu spodobała mu się ładna i pracowita wdowa. Co z tego, kiedy ją z kolei przerażało przyjście do domu, gdzie musiałaby opiekować się szóstką dzieci, a przede wszystkim niemowlakiem, przy którego narodzinach umarła Katarzyna. Nie dziwmy się temu zbytnio – pamiętamy o jej ciężkim, bogusławickim losie. Nie przyjmowała więc zalotów Jana. Ten jednak był nie tylko twardy, ale też cierpliwy i zaradny. Niemowlę przekazał w opiekę jednej z trzech sióstr Katarzyny, która, jak potrafiła, zajmowała się słabującym dzieciątkiem.