Eliane Brum. Wymazane pokolenie Brazylijczyków

Żyją przeciętnie 20 lat. Chłopcy i młodzi mężczyźni giną od kuli, ciosu nożem, wybuchu granatu. W brazylijskich fawelach to nic wyjątkowego. Nawet matki nie mają nadziei.

Publikacja: 18.09.2020 18:00

„Dzieci można upilnować w domu, jak mają dziesięć, jedenaście lat. Potem zaczynają żyć na ulicy. A t

„Dzieci można upilnować w domu, jak mają dziesięć, jedenaście lat. Potem zaczynają żyć na ulicy. A tam nic, tylko handel. Crack ich wykańcza”. Na zdjęciu: akcja antynarkotykowa w jednej z faweli w Rio de Janeiro, maj 2019 r.

Foto: sipa/east news/Jonathan Alpeyrie

Trzeciego syna zabili mi w melinie. Strzał w pierś. Miał dwadzieścia dwa lata. Wcześniej straciłam już pozostałych dwóch. W głowie mi dudni, jakby ktoś walił mi tam w bęben. Słyszę ten hałas dniami i nocami.

Eva Sebastiana Araújo straciła trzech synów. Ona przeżyła.

Pierwszy, który zginął, był malutki, o, taki. Siedemdziesiąt osiem ciosów nożem. Miał trzynaście lat.

Helena Silva Cruz straciła dwóch synów. Trzeci stał się zabójcą, gdy pomścił braci. Ona przeżyła.

Syn wrzeszczał, bo tracił dużo krwi. Policjanci go usłyszeli, wyłamali drzwi, on zginął. Za pogrzeb zapłacili dilerzy.

Syn Franciski Marii da Silva Porfirio zajmował się handlem narkotykami przez rok, zanim dokonano na nim egzekucji. Ona przeżyła.

Z przyszłości wymazano ostatnio całe pokolenie Brazylijczyków ginących od kul. Ludobójstwo to pokazano w filmie dokumentalnym „Falcao" z 2006 roku, który wyprodukowali raper MV Bill oraz Celso Athayde z organizacji Central Única das Favelas. Obraz wstrząsnął krajem nie dlatego, że obnażył coś nowego, ale ze względu na surowość, z jaką przedstawiał życie tytułowych „falcoes" (sokołów), czyli chłopców ostrzegających dilerów o nadejściu policji lub wrogiego gangu. Spośród siedemnastu ukazanych w filmie chłopców przeżył tylko jeden. „Falcao" udowodnił, że w brazylijskich fawelach – a mowa tu nie tylko o tych w Rio de Janeiro – średnia długość życia chłopaków zaangażowanych w handel narkotykami wynosi dwadzieścia lat. Giną, zanim osiągną dorosłość. Selvina, Maria, Enilda, Josefa, Eva, Graça, Helena i Francisca – każda z nich to Pieta z przedmieścia. To żywe matki martwego pokolenia.

Przeprowadzone przez UNESCO badanie, któremu przewodził socjolog Julio Jacobo Waiselfisz, wykazało, że główną przyczyną zgonów wśród młodzieży w Brazylii jest strzał z broni palnej. W ciągu dwudziestu czterech lat, od 1979 do 2003 roku, liczba ludności w Brazylii wzrosła o pięćdziesiąt dwa procent, podczas gdy liczba zabójstw w wyniku postrzału – o pięćset czterdzieści trzy procent. Spowodowane to było odsetkiem morderstw wśród nastolatków: niemalże połowa spośród pięciuset pięćdziesięciu tysięcy zgonów dotyczyła Brazylijczyków w wieku od piętnastu do dwudziestu czterech lat.

W niniejszym reportażu ta brazylijska wojna ukazana jest oczami i głosami matek tracących w niej dzieci. To do nich należą łona wydające na świat walczących za narkoojczyznę szeregowców, żyjących zbyt krótko, aby kiedykolwiek stać się dowódcami. Ich synowie polegli od kuli, ciosu nożem, wybuchu granatu. Nie było w tym nic wyjątkowego, bo to powszednie zjawisko. Gdy matki grzebią jedno dziecko, a następnie przekonują się, że drugie zajmuje już jego miejsce, to wykracza już nawet poza granice obłędu.

Śmierć ma nie tylko pewien wiek, ale cechują ją również określony kolor skóry i klasa społeczna. Jak wykazało badanie „Cor e vitimizaçao por homicídios no Brasil" (Rasa wśród ofiar zabójstw w Brazylii), które przeprowadzili Ignacio Cano, Doriam Borges i Eduardo Ribeiro z Uniwersytetu Stanowego w Rio de Janeiro, prawdopodobieństwo stania się ofiarą zabójstwa jest niemalże dwukrotnie wyższe w przypadku Mulatów i prawie trzykrotnie wyższe u czarnych Brazylijczyków. Najwyższy odsetek odnotowano w miejscach, gdzie dochód jest niższy, a służby miejskie gorzej wywiązują się z obowiązków.

Handel narkotykami należy do najbardziej dochodowych biznesów na świecie. Pieniądze nie trafiają jednak ani do matek, ani do ich dzieci, z których większość sięgnęła po broń, jeszcze zanim ukończyła szkołę podstawową i dowiedziała się choćby, gdzie leży Kolumbia. Młodzi ludzie, niemający jak opuścić faweli w obawie przed policją i wrogimi gangami, trwonią życie w brudnych zaułkach jedynego świata, jaki będą mieli okazję kiedykolwiek poznać, zaszczuci, nasłuchujący kolejnego strzału. Jak określił ich historyk Marcelo Freixo z organizacji pozarządowej Justiça Global, to „biedne dzieci strzelające do obdartych małolatów".

Oto historia ich matek. (...)

Karabin w bramie

Jedno z wsadzonych w worki, zrzuconych z krętych schodów ciał należało do syna Josefy. Drugie – do syna Franciski. Krew płynąca z kranu była jednego z nich. Francisca pracowała jako pomoc domowa w Rio od dziesiątego do czterdziestego ósmego roku życia. Nigdy nie osiągnęła minimalnego wynagrodzenia, ani nie pracowała legalnie. Kiedy po zawale nie mogła już wrócić do pracy, nie miała prawa do renty ani emerytury. Jej mąż zbiera makulaturę na wysypisku. Zmarły syn zamiatał ulice, pracował w rzeźni, rozwoził warzywa, ukończył nawet kurs pracownika ochrony. Po roku na bezrobociu został dilerem. Przeżył rok. „Zarabiał tysiąc pięćset reali miesięcznie. Płacił mi za leki, bilety, gaz, spłacał raty za szafę, wszystko", opowiada Francisca. „Nie chciałam, żeby tak żył. Marzyłam sobie, że zostanie mechanikiem. Przyjmowałam jednak pieniądze, bo nie miałam innego wyjścia". Po powrocie z pracy syn odkładał karabin w bramie, jakby chodziło o jakąś skrzynkę z narzędziami. „Słuchaj, nie chcę tych twoich niebezpiecznych zabawek w domu", powtarzała Francisca. Był dobrym, posłusznym dzieckiem, więc spełnił jej prośbę. Brał prysznic, podczas gdy ona przygotowywała obiad. Francisca prała i cerowała mu ubrania oraz czuwała nad nim, gdy spał. Dopiero gdy nad fawelą wystrzeliwały sztuczne ognie ostrzegające o nadejściu policji, matka musiała przypomnieć sobie, że jej syn pracował w spółce, która nie była ani zwyczajna, ani legalna.

Któregoś marcowego dnia nie wrócił do domu. „Odkąd zginął, nie mam pieniędzy na leki, spóźniam się ze spłatą okularów. Zrobiło się ciężko". Francisca rozpoczyna opowieść o śmierci syna, ale po chwili źle się czuje. Tłumaczy, że to przez serce. Podbiega córka i podaje jej lekarstwo. „Tamci z asfaltu się nas boją. Myślą, że mieszkańcy faweli to zwierzęta", wyrzuca z siebie. Brakuje jej tchu.

W zaułkach faweli, w której mieszkają Francisca i Josefa, żyje wiele dzieci. Chłopcy dopiero dorastają, są wciąż chudzi i niezgrabni, nie mają jeszcze zarostu. Noszą krótkie spodenki i czapki z daszkiem, szpanują. W rękach trzymają karabiny najnowszej generacji. Mają matki, które kiedyś ich pogrzebią. Mają dzieci, które ich zastąpią. Całą linię produkcyjną zapewniającą nieprzerwane działanie handlu narkotykami da się objąć wzrokiem za jednym razem, na zaledwie pięćdziesięciometrowym odcinku uliczki, pośród stosów śmieci i kałuż brudnej wody. Chłopców martwych, chłopców jeszcze żywych oraz chłopców, którzy dopiero sięgną po broń, aby zginąć niedługo później. Również płaczące matki. Wszyscy mieszczą się po jednej stronie miasta – tej, która obsługuje drugą. Wszyscy żyją po tej stronie miasta, gdzie ponosi się „śmierć zadaną".

Na niewidzialnej granicy między dwoma światami wyjeżdżającą ekipę reporterską zatrzymują policjanci. W rękach trzymają karabiny AR-15. Celują do wysiadających z samochodu osób. Wszyscy są podejrzani, bo byli po drugiej stronie. W faweli.

Świat ulicą podzielony

Matka spłacała trumnę syna przez prawie pięć lat. Chłopak nadal żył. Miesiąc po miesiącu uiszczała kolejne raty po piętnaście reali, co odpowiadało ponad połowie wynagrodzenia, jakie otrzymywała za wypranie, wykrochmalenie i wyprasowanie worka ubrań. Jej syn miał piętnaście lat, gdy wpłaciła pierwszą zaliczkę na poczet jego śmierci, i dwadzieścia, gdy go pochowała, na dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem. Dzień później zaczęła spłacać trumnę drugiego syna. Ma dziewiętnaście lat i – póki co – żyje.

Ta śmiertelna saga zdaje się wyjęta wprost z jakiegoś opowiadania grozy, którego bohaterką jest matka kupująca trumny zdrowym, nastoletnim synom w oczekiwaniu, aż przyjdzie jej jednego po drugim pochować – matka oddająca się czuwaniu przy zwłokach żyjących dzieci. Główna rola w niej należy do drobnej, czterdziestoczteroletniej kobiety mającej metr pięćdziesiąt wzrostu i mieszkającej na przedmieściach Fortalezy, stolicy stanu Ceará. Enilda to chodzący dowód na to, że rzeczywistość potrafi zadawać ból, jakiego nie zna nawet fikcja.

Jest pewna, że jej drugi syn wkrótce umrze, tak jak poprzedni. „Gdy starszy miał dwanaście lat, zażywał już wszystkie narkotyki, jakie sobie można wyobrazić. Dostawał lanie od ojca, ode mnie, rozmawialiśmy z nim. Nic nie pomogło. Nigdy niczego od niego nie wzięłam. Zaprowadziłam go nawet na policję. Gdy miał dwadzieścia lat, pochowałam go z kulą w karku", podsumowuje. „Teraz drugi idzie w jego ślady. Chodzi i zagryza wargi od nadmiaru prochów. To straszne tak kupować trumnę dla żyjącego syna, ale moje dzieci umrą z godnością".

Cała społeczność angażuje się w przyjęcie ekipy reporterskiej na ubogim osiedlu Enildy, gdzie wszyscy mieszkają ściana w ścianę. Sąsiadka pospiesznie przynosi dziennikarce krzesło, to najlepsze. Wystaje z niego gwóźdź. W domach matek, których dzieci zaangażowały się w handel i zginęły, ból śmierci i ból życia splatają się jak wątki utkane z tej samej przędzy.

Swoją opowieść Enilda snuje pod sufitem ozdobionym frywolitkami ptasich klatek. Niekiedy trudno usłyszeć ją przez gwar kanarków i drozdów. Znacznie młodsza Enilda z mężem spoglądają z zawieszonego na ścianie portretu z gatunku tych, które powstają, gdy twórca puka do drzwi, bierze od każdego po zdjęciu legitymacyjnym i wraca z gotowym obrazem. Małżonek wygląda jak brazylijski aktor Tony Ramos za młodu. Enilda bardzo śmieje się z tego spostrzeżenia. Dopóki się śmieje, nie płacze.

Matczyna walka o godną śmierć dla synów, którzy nie zaznali godnego życia, to dla niej jedyna nadzieja na odnalezienie spokoju. Ma poczucie sensu, bez którego popadłaby w obłęd, opłacając z góry ciemną mogiłę jednego syna za drugim. W takich chwilach przez myśl przemykają proste pytania. Jak to możliwe, że pierze, krochmali i prasuje ponad siedemdziesiąt sztuk odzieży, wszystko ręcznie, za zaledwie dwadzieścia pięć reali? Jak to możliwe, że jej mąż budzi się o trzeciej nad ranem, żeby do wieczora wypiekać chleb, za jedyne osiemdziesiąt reali miesięcznie? Czy nie o tym powinien mówić ten reportaż? Że nie zważają na ewidentny wyzysk, którego są ofiarą, na uwłaczające warunki, w jakich żyją, i postanawiają, że ich akt oporu będzie polegał na zachowaniu poczucia własnej godności?

Dzielnica na przedmieściach Fortalezy, gdzie mieszka Enilda, podzielona jest przez przestępców na rewiry. Kto mieszka po jednej stronie, nie może przejść na drugą. Jeśli dopuści się tego mężczyzna, ginie. Jeśli kobieta, obrzuca się ją kamieniami lub bije. Jeden z ostatnich, którzy ośmielili się złamać to niepisane prawo, przekroczył most, żeby pomóc przyjacielowi. Najpierw go zamordowano, a następnie nasikano mu na twarz. „Musiałam przestać chodzić do szkoły, która znajduje się po drugiej stronie. Nie mogłam przejść", mówi wdowa po synu Enildy. „Teraz, gdy on już nie żyje, wróciłam". Ma już za sobą rok noszenia posiłków do przebywającego w więzieniu męża, ciążę oraz poronienie po jego śmierci – a ma zaledwie siedemnaście lat. Jej życia nie mierzy się upływem czasu. To dlatego jej spojrzenie jest martwe. „Marzenia? Nie w moim przypadku", odpowiada. Ciężko na nią patrzeć.

Pod wieczór matki zamykają młodsze dzieci wewnątrz domu. Drzwi otwierają ponownie dopiero na następny dzień. Niełatwo jest wytrzymać tropikalny upał w dwóch pomieszczeniach bez okien. U Enildy jedyną izbę dzieli ośmioro dorosłych i dzieci oraz paręnaście ptaków. Zachowując proporcje, drozdy mają dla siebie więcej przestrzeni niż ludzie. Ma się wielką ochotę stamtąd wyjść i żadnej, żeby tam wejść.

Na tym tle – powszechnym dla brazylijskich przedmieść jak kraj długi i szeroki – uniemożliwienie dzieciom wyjścia na dwór to akt oporu, brak zgody. Gdy stają się nastolatkami, jego miejsce zajmuje bezsilność, braku wyboru. „Można ich dopilnować, póki nie mają dziesięciu, jedenastu lat. Potem z dnia na dzień już się nie da", objaśnia Enilda. „A co czeka na nich na ulicy? Żadnych rozrywek, nic. Tylko handel. Crack skończy z nimi wszystkimi, wszyściusieńkimi".

Enildzie trudniej było znieść nie to, jak syn zginął, ale to, jak żył. „Nie chciałam, żeby zginął w tak straszliwy sposób, ale błagałam Boga, żeby syn zasnął i się więcej nie obudził. Nie mogłam już patrzeć, jak policjanci mi go biją. Prosiłam, żeby nie bili, ale oni dalej bili. Dostał już przepukliny na jądrach, bo tyle go kopali", tłumaczy. „W ciągu dwudziestu lat życia spędził więcej czasu za kratkami niż na wolności".

Ukończywszy pranie, krochmalenie i prasowanie, Enilda zamyka się z młodszymi dziećmi w domu. Ogląda wszystkie telenowele na wszystkich kanałach, od pierwszej do ostatniej. Dopiero potem idzie spać. Budzi się w środku nocy. Słyszy, jak ktoś woła z zewnątrz: „Mamo". Enilda wstaje i otwiera drzwi. „Nikogo tam nigdy nie ma. Mąż się wścieka, że otwieram drzwi. Wracam do łóżka i płaczę do rana".

Owdowiałe dziecko

Ma czternaście lat i jest wdową. Dziecko to jedyne, co pozostało jej po najstarszym synu kramarki znanej jako Helena. Gdy zaszła w ciążę, miała trzynaście lat. Na pogrzebie męża miała dwumiesięczny brzuch. Ciąża była chciana, więc jej nie przerwała.

Ojciec dziecka spędził lata w więzieniu, był uzależniony od cracku i żył z napadów. Pomimo to dziewczyna zdecydowała się na ten krok. „Miałam tabletki, prezerwatywy, zastrzyki, ale wiedziałam, że jeśli zajdę, to on mnie nie zostawi. Marzył o dziecku", tłumaczy. „Myślałam, że się zmieni, że będzie z niego dobry ojciec".

Należy do pokolenia owdowiałych dzieci będącego wytworem wojen narkotykowych. Dziewczyny zachodzą w ciążę nie dlatego, że nie wiedzą, jak tego uniknąć, ale dlatego, że chcą. Ślub z przestępcą zapewnia im ochronę i utrzymanie oraz mieszkanie lepsze od domu rodziców, będącego często polem bitwy. Posiadanie dziecka stanowi również rytuał przejścia nadający im w społeczności status kobiety. „Byłam z nim, bo mi to pasowało. Przy nim czułam się bezpiecznie. U mojej matki był syf", mówi. Po pogrzebie młoda wdowa musiała wrócić do domu matki. Teraz czule karmi swoje osierocone dziecko.

Z betonowego dachu domu w jednej z dzielnic Sao Paulo, Brasilândii, Eva wypatruje innej sieroty. „Któregoś dnia mój wnuk może nie wrócić do domu. Ma dziesięć lat, a już nie podoba mu się w szkole. Ojca mu zabito". Eva czuwała już kiedyś przy drodze prowadzącej do faweli w oczekiwaniu na trójkę swoich dzieci. Czekała – za pierwszym razem, za drugim i za trzecim – na próżno. Gdy na końcu drogi dostrzega głowę wnuka, cieszy się, bo zyskała kolejny dzień, a jednocześnie rozpacza nad którymś jutrem, gdy zastanie jedynie pustkę.

Na przedmieściach w innej części Brazylii czeka również inny wnuk, wychowany przez inną babcię, matkę innego zabitego syna. „Robię się duży, naprawdę duży!", obwieszcza chłopiec po powrocie ze szkoły. „Mojego ojca zabił tchórz. Ma dzisiaj szesnaście lat. Brakuje mi ojca. Wolałbym, żeby żył". Ma siedem lat i kiedy urośnie, nie chce zostać strażakiem, lekarzem ani piłkarzem. Chce urosnąć, żeby zabić tamtego chłopca. 

Fragment książki Eliane Brum „Kolekcjoner porzuconych dusz. Reportaże z Brazylii", która w przekładzie Gabriela Borowskiego ukazała się w Wydawnictwie Uniwersytetu Jagiellońskiego

Tytuł i śródtytuły od redakcji

Trzeciego syna zabili mi w melinie. Strzał w pierś. Miał dwadzieścia dwa lata. Wcześniej straciłam już pozostałych dwóch. W głowie mi dudni, jakby ktoś walił mi tam w bęben. Słyszę ten hałas dniami i nocami.

Eva Sebastiana Araújo straciła trzech synów. Ona przeżyła.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich