Oto historia ich matek. (...)
Karabin w bramie
Jedno z wsadzonych w worki, zrzuconych z krętych schodów ciał należało do syna Josefy. Drugie – do syna Franciski. Krew płynąca z kranu była jednego z nich. Francisca pracowała jako pomoc domowa w Rio od dziesiątego do czterdziestego ósmego roku życia. Nigdy nie osiągnęła minimalnego wynagrodzenia, ani nie pracowała legalnie. Kiedy po zawale nie mogła już wrócić do pracy, nie miała prawa do renty ani emerytury. Jej mąż zbiera makulaturę na wysypisku. Zmarły syn zamiatał ulice, pracował w rzeźni, rozwoził warzywa, ukończył nawet kurs pracownika ochrony. Po roku na bezrobociu został dilerem. Przeżył rok. „Zarabiał tysiąc pięćset reali miesięcznie. Płacił mi za leki, bilety, gaz, spłacał raty za szafę, wszystko", opowiada Francisca. „Nie chciałam, żeby tak żył. Marzyłam sobie, że zostanie mechanikiem. Przyjmowałam jednak pieniądze, bo nie miałam innego wyjścia". Po powrocie z pracy syn odkładał karabin w bramie, jakby chodziło o jakąś skrzynkę z narzędziami. „Słuchaj, nie chcę tych twoich niebezpiecznych zabawek w domu", powtarzała Francisca. Był dobrym, posłusznym dzieckiem, więc spełnił jej prośbę. Brał prysznic, podczas gdy ona przygotowywała obiad. Francisca prała i cerowała mu ubrania oraz czuwała nad nim, gdy spał. Dopiero gdy nad fawelą wystrzeliwały sztuczne ognie ostrzegające o nadejściu policji, matka musiała przypomnieć sobie, że jej syn pracował w spółce, która nie była ani zwyczajna, ani legalna.
Któregoś marcowego dnia nie wrócił do domu. „Odkąd zginął, nie mam pieniędzy na leki, spóźniam się ze spłatą okularów. Zrobiło się ciężko". Francisca rozpoczyna opowieść o śmierci syna, ale po chwili źle się czuje. Tłumaczy, że to przez serce. Podbiega córka i podaje jej lekarstwo. „Tamci z asfaltu się nas boją. Myślą, że mieszkańcy faweli to zwierzęta", wyrzuca z siebie. Brakuje jej tchu.
W zaułkach faweli, w której mieszkają Francisca i Josefa, żyje wiele dzieci. Chłopcy dopiero dorastają, są wciąż chudzi i niezgrabni, nie mają jeszcze zarostu. Noszą krótkie spodenki i czapki z daszkiem, szpanują. W rękach trzymają karabiny najnowszej generacji. Mają matki, które kiedyś ich pogrzebią. Mają dzieci, które ich zastąpią. Całą linię produkcyjną zapewniającą nieprzerwane działanie handlu narkotykami da się objąć wzrokiem za jednym razem, na zaledwie pięćdziesięciometrowym odcinku uliczki, pośród stosów śmieci i kałuż brudnej wody. Chłopców martwych, chłopców jeszcze żywych oraz chłopców, którzy dopiero sięgną po broń, aby zginąć niedługo później. Również płaczące matki. Wszyscy mieszczą się po jednej stronie miasta – tej, która obsługuje drugą. Wszyscy żyją po tej stronie miasta, gdzie ponosi się „śmierć zadaną".
Na niewidzialnej granicy między dwoma światami wyjeżdżającą ekipę reporterską zatrzymują policjanci. W rękach trzymają karabiny AR-15. Celują do wysiadających z samochodu osób. Wszyscy są podejrzani, bo byli po drugiej stronie. W faweli.
Świat ulicą podzielony
Matka spłacała trumnę syna przez prawie pięć lat. Chłopak nadal żył. Miesiąc po miesiącu uiszczała kolejne raty po piętnaście reali, co odpowiadało ponad połowie wynagrodzenia, jakie otrzymywała za wypranie, wykrochmalenie i wyprasowanie worka ubrań. Jej syn miał piętnaście lat, gdy wpłaciła pierwszą zaliczkę na poczet jego śmierci, i dwadzieścia, gdy go pochowała, na dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem. Dzień później zaczęła spłacać trumnę drugiego syna. Ma dziewiętnaście lat i – póki co – żyje.